To jedna z recenzji, do której bardzo długo się zabierałem po lekturze komiksu. I to nie dlatego, że nie wiem, co o nim myślę czy mam problem z oceną scenariusza lub warstwy graficznej. Powodem jest to, że w naszym serwisie ukazał się wyłącznie opis pierwszego tomu tej serii. Historia, którą poznałem, toczy się kilka tysięcy kadrów później, a opisanie tego, co stało się pomiędzy, zajęłoby pewnie kilkanaście stron. Dlatego, zrobię to trochę inaczej niż zwykle.
„Wyobraź sobie, że wszystko jest inaczej”
Na tę serię trafiłem zupełnym przypadkiem. Nie jestem ogromnym fanem komiksów superbohaterskich. A nawet więcej: uważam, że większość tych produkcji, choć z genialnymi ilustracjami, jest bardzo uboga fabularnie. Okładka Invincible mignęła mi przed oczami wielokrotnie. Facet w pelerynce, niczym uboższa wersja Supermana, wyglądający jak nieźle, ale nadal podróbka. To na pewno nie jest komiks dla mnie. I wtedy mój przyjaciel, bibliotekarz, powiedział do mnie tak: „Musisz to przeczytać. To nie jest komiks superbohaterski. W Invincible prawie wszystko jest na odwrót”. Po takich słowach zachęty pożyczyłem pierwszy tom, a dwa tygodnie później kończyłem czytać ten opatrzony numerem osiem. Było to dla mnie niesamowite zaskoczenie, ogromny zachwyt i olbrzymia chęć poznawania kolejnych kadrów. Tak opisałbym to, co się ze mną działo po lekturze tych ośmiu albumów.
Bohater, a może nie?
Porównałbym Invincible do serialu The Boys. Pomysł jest dość podobny. Po pierwsze, w obu przypadkach okazuje się, że ci dobrzy, cudowni, ze wspaniałymi mocami, nie do końca tacy są. Ich życie owiane tajemnicą, ale gdy zajrzy się za kulisy, to można zobaczyć kilka brudów. Drugim miejscem styku jest wszechobecna przemoc. Bardzo dosłowna, brutalna, niczym z filmów Quentina Tarantino. W jednym z tomów krew leje się przez kilkanaście stron z rzędu. W dodatku walki czy tortury przedstawione są w bardzo realistyczny sposób. Po trzecie, w fabule jest wiele zwrotów akcji. Sympatia do bohaterów zmienia się z tomu na tom. Kolejne odsłony komiksu raz zaskakują, raz wkurzają. Invincible jest jak pędzący rollercaoster, w akcja nagle przyspiesza, by za chwilę bardzo zwolnić. Po czwarte, okazuje się, że zawsze można coś jeszcze wymyślić. Początkowo myślałem, że komiks zakończy się w dość oczywisty sposób. Mamy konflikt ojca z synem. Jeden jest zły, drugi dobry, wręcz skazany na sukces. Jednak nie, scenarzysta postarał się tak manipulować wydarzeniami, że z każdą kolejną stroną coraz mniej rzeczy jest czarno-białych, a coraz więcej mamy szarości.
Wrażenia
Tak jak napisałem na początku, nie będę tu streszczał, o czym jest najnowsza odsłona Invincible. To trochę jakbym opisywałbym tysiąc trzysta dwudziesty pierwszy odcinek Klanu. Musicie mi zatem uwierzyć na słowo, że dziesiąty tom to pierwszorzędna kontynuacja serii i przygotowywanie czytelników na wielki finał. Innego sobie nie wyobrażam. Genialne kolory i genialne, pełne ruchu ilustracje. Dynamiczna akcja, świetna kreska i kolejne zaskoczenia – to czeka czytelnika na stronach tego albumu.
Ogromne oklaski dla wydawnictwa Egmont, które zaplanowało wydanie całości, składającej się z dwunastu części, na trzy lata. Owszem, to spore obciążenie dla naszej kieszeni, ale zdecydowanie warto.
Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z dziełem Roberta Kirkmana, Cory’ego Walkera i Ryana Ottleya, to czas to nadrobić. Zresztą postać scenarzysty, którego kojarzyć możecie z The Walking Dead, może stanowić dobrą rekomendację dla tego cyklu. Jeśli natomiast tego wam za mało, to do lektury powinien przekonać was fakt, że niedługo na platformie Amazon Prime Video będzie emitowana kreskówka oparta na tym komiksie. Rzućcie okiem na trailer, a ja lecę odliczać dni do kolejnego tomu.
Tytuł: Invincible. Tom 10
Autor: Robert Kirkman
Ilustrator: Ryan Ottley
Liczba stron: 304
Wydawnictwo: Egmont