Czym najłatwiej zwabić nic nie przeczuwającego recenzenta z przeszłością archeologa? Obiecać mu książkę z motywami z zamierzchłej przeszłości, retellingiem legend o Wandzie, co nie chciała Niemca, i Smoku Wawelskim i wszystko to ubrać w nie najgorszą okładkę.
Dałam się złapać jak leszcz na robaka.
Tu niby wszystko gra i buczy
Osobiście jestem fanką tego odłamu literatury, w której autor bierze znany mit czy legendę, aby opowiedzieć ją na nowo. W ten sposób powstały opowiadania wiedźmińskie, a i Gra o tron w ten nurt się wpisuje, mnóstwo polskich autorów również próbuje w tym swoich sił z mniejszym lub większym powodzeniem. Dlatego zasiadłam do lektury Ostatniego lata Wandalów z dość otwartą głową i raczej optymistycznym nastawieniem. Powieść ta jest debiutem Jakuba Urbańczyka i to takim całkiem udanym. Co mnie bardzo mile zaskoczyło, w podziękowaniach autor wspomina profesora Przemysława Urbańczyka, swojego ojca, z którym miałam przyjemność zetknąć się wielokrotnie w trakcie około archeologicznych zajęć.
I mam wrażenie, że ta książka właśnie taka jest – zaskakuje wszystkim tylko nie fabułą. Dawno albo raczej nigdy, nie spotkałam się z powieścią, która miałaby tak wiele przypisów i objaśnień zagadnień stricte archeologicznych i historycznych, gdzie autor wyjaśnia zawiłości wędrówek ludów w IV i V w n.e; gdzie są mapki tychże, daty i na temat obecnego stanu nauki. I ja to absolutnie kupuję i oddaję temu moją duszę, bo wszystko, co popularyzuje archeologię w sposób mądry, ma ode mnie plusa za sam ten fakt.
Tylko, że to miała być powieść, a nie wykład.
Czemu tu się tyle wydarza?
To chyba mój największy zarzut względem Ostatniego lata… Przez mniej więcej jedną trzecią jest bardzo miło – jakiś złol, jakaś czarownica, trochę spisków, trochę marzenia o odtworzeniu afrykańskiego Królestwa Wandali na ziemiach wokół Krakowa. A potem nagle pojawia się bliżej nie określone zło w jaskini pod grodem Kraka i cała fabuła zaczyna lecieć na łeb na szyję, jakby autor się wystraszył, że nie zdąży pomieścić wątków na ponad czterystu stronach.
Dostajemy historię Wandy, okropnej i irytującej młodej księżniczki, którą doświadcza tajemnicze zło spod ziemi, w rezultacie powoli osuwa się w obłęd. W międzyczasie zostaje królową, rozkochuje w sobie Sigeryka i jego ojca Rittigena, ale tak naprawdę nie wiemy właściwie, o co chodzi. Postaci raczą nas skrawkami informacji, nazywają stwora Ciałożercą, my się oczywiście możemy domyślać, że chodzi o smoka wawelskiego, ale w sumie to równie dobrze może być duch albo inne straszydło. Sigeryk jest tak nijaki, jak tylko może być postać dojrzewającego syna komesa. Trochę by chciał, ale nie za bardzo wie co, obraża się, bo nikt nie czyta mu w myślach, a dziewczyna, w której się zakochuje, woli jego ojca. Rittigen natomiast to przykład jak można zepsuć ciekawą postać idiotycznym romansem. I ja wiem, że autor bazował na przekazie Kadłubka i Długosza, w którym Wanda nie chciała za męża Rydygiera, ale na wszystkich bogów! W tym bohaterze nie ma kawałka uczucia, w które mogłabym uwierzyć. Książka próbuje nam wmówić, że on kocha Wandę, ale wszystko, co robi i jak z nią rozmawia, temu przeczy. O ile jego interakcje z innymi postaciami, mnożącymi się w trakcie rozwoju akcji, jakby ktoś rzucił na nich zaklęcie gemino, są dość ciekawe i niosą ładunek emocjonalny, tak jakiekolwiek rozmowy z Wandą są absolutnie nie do zniesienia..
Właśnie, dialogi. To chyba kolejny element, który tu nie wyszedł. Z jednej strony używane są do „wylewania” wręcz ekspozycji na czytelnika z subtelnością chlustu z wiadra, z drugiej zupełnie nieumiejętnie mają pchać fabułę do przodu. Niestety, powodują tylko większą konfuzję.
I zupełnie nie pomaga w tym wszystkim fakt, że koszmarnie trudno połapać się kto jest kim, kto kogo zdradził i kto z kim walczy. W połowie książki poddałam się i po prostu przyjmowałam do wiadomości kolejne imiona. Niestety, postaci drugoplanowe praktycznie niewiele się od siebie różnią, chwilami miałam problem nawet ze stwierdzeniem, o którym najlepszym przyjacielu Rittigena właśnie czytam. Dodatkowo w całym tym kotle mieszają się jeszcze wątki poboczne i… no cały ten bigos robi się mało zjadliwy.
Dajcie mi smoka i wystarczy
Wiem, że debiutantom czasem się wydaje, że jeśli nie upchną wszystkich wątków w jednej książce, to będzie dramat i nikomu się nie spodoba opowiadana przez nich historia. Czasem jednak mniej znaczy lepiej. Ostatnie lato Wandalów jest tego idealnym przykładem – zdecydowanie bardziej interesuje mnie, co się właściwie stało w tej jaskini pod grodem, kim był Ciałożerca, co zrobił Wandzie, jak Sigerykowi udało się go pokonać niż to, że plemię Wandalów będzie się biło ze Sklawenami, którzy stworzyli koalicję z bułgarskim chanem, a potem jeszcze przyszli Goci, a posiłki to nadesłali Hiniowie. Absolutnie doceniam research Urbańczyka, chylę czoła, bo okres wędrówek ludów to niesamowicie niespokojny czas i skomplikowane polityczne koligacje. Ale na litość boską! Dajcie mi smoka, dajcie mi walkę z nim! Jakieś napięcie, emocje, poczucie, że coś można stracić. A tu niestety ani nie da się polubić głównych bohaterów, ani zapamiętać drugoplanowych, ani zrozumieć kto, z kim, po co i dlaczego walczył. Owszem, nadrabia się to wszystko opisami, przypisami i odniesieniem do historii, ale… nie o to chodzi w książce fantasy.
Tytuł: Ostatnie lato Wandalów
Autor: Jakub Urańczyk
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Ilość stron: 464
ISBN: 978-83-8116-945-5