Czy wielkie roboty z kosmosu, potrafiące zmieniać się w różne pojazdy, nie są fascynujące i totalnie odjazdowe? Oczywiście, że tak. Jednak czy przy siódmym filmie z serii nadal mają nam one do zaoferowania coś nowego, czy raczej jest to produkcja, o której zapomnimy krótko po seansie?
Coś nowego, coś starego
Kilka lat temu wydawało się, że seria o Transformersach wreszcie doczeka się czegoś nowego i odświeżającego, a stało się to za sprawą filmu Bumblebee. Skupiał się on na losach jednego z najbardziej lubianych wielkich robotów i cofał nas w czasie do roku 1987. I oczywiście powielał schemat „znalezienia pomocnika”, który staje się łącznikiem pomiędzy ludźmi a przybyszami z kosmosu, jednak zmniejszenie stawki i potraktowanie historii żółtego Camaro z większym luzem zadziałało wyśmienicie. Niestety w Przebudzeniu bestii od razu zostajemy rzuceni na pastwę potężnego wroga zjadającego planety.
Wielkie nadęcie
Splot wydarzeń sprawia, że Noah, chłopak próbujący za wszelką cenę utrzymać rodzinę, przypadkiem spotyka Autobota – Mirage, tym samym odkrywając istnienie wielkich maszyn ukrywających się na Ziemi. W tym samym czasie młoda badaczka Elena trafia na część potężnego artefaktu, którego poszukują Terrorcony na służbie Unicrona.
Tak rozpoczyna się epicka wyprawa, jej celem jest odnalezienie drugiej połowy mechanizmu otwierającego przejście do innych wszechświatów, ocalenie Błękitniej Planety i powrót Autobotów na Cybertron. Czy to ma szansę się udać? W trakcie podróży Optimus Prime nie szczędzi ani widzom, ani swoim współtowarzyszom kajania się, brania na swoje barki całej odpowiedzialności za to, że utknęli wśród ludzi, i za to, co aktualnie dzieje się w związku z poszukiwaniem sposobu na ich powrót do domu. Jedynym jasnym punktem w tej paczce, i jednocześnie sposobem na przebicie bańki patosu, staje się żartujący i wyluzowany Mirage.
Bestie się budzą?
U boku nieprzygotowanych na walkę z bezlitosnymi Terrorconami robotów stają Maximale – mechaniczne zwierzęta. Ale jak na bohaterów, którzy pojawiają się w tytule filmu, moim zdaniem dostali zbyt mało czasu na ekranie, a ich charakterystyka sprowadza się do określenia goryla jako dumnego przywódcy, orlicy jako mądrej przewodniczki i jeszcze dwóch lub trzech zwierzęcych postaci służących jako tło i nie posiadających nawet tak szczątkowych atrybutów, a ich wpływ na fabułę ogranicza się do zwiększenia liczebności „tych dobrych” w ostatecznym starciu pod koniec produkcji. No i wreszcie, czy potrzebujemy w wyglądzie mechanicznych bestii czegoś takiego jak sierść i pióra? Może dla niektórych jest to ciekawy element, dla mnie to jednak niczym nieuzasadniony i zbędny ozdobnik.
Gdzie te lata 90.?
Akcja filmu toczy się w roku 1994 i na początku scenografia nawet nieźle oddaje ducha tamtych czasów. Po chwili jednak okazuje się, że jedyne, co po nim zostaje, to zgrabnie dobrana muzyka. W kolejnych kilkunastu minutach w ślad za klimatem podążają rozterki i problemy ludzkich bohaterów. To wszystko jest niczym w obliczu rychłej zagłady, która ma nastąpić pośród ryku silników, wizgu rozdzieranej stali i huku wystrzałów z wielkich dział.
Ale czy to się da oglądać?
Oczywiście, że tak. Jeśli już pozbędziecie się nadziei na powiew świeżości w serii, a nastawicie na to, co już niejednokrotnie zostało zaserwowane jej fanom, to można się na tym filmie nawet dobrze bawić. Efekty specjalne, poza kilkoma ledwo zauważalnymi momentami, stoją na bardzo wysokim poziomie, a sceny związane z przeobrażaniem się robotów w pojazdy oraz walki z widowiskowymi „finisherami” niezmiennie są ucztą dla oczu i uszu.
Tytuł: Transformers: Przebudzenie bestii
Czas: 2 godz. 7 min.
Rok: 2023
Reżyseria: Steven Caple Jr.