Każdy z nas ma jakieś sekrety. Jedni mroczne, trzymane w największej tajemnicy, których poznanie przez przypadkową osobę grozi jej zgonem, inni niewinne, wywołujące uśmiech na twarzy osoby, jaka się o nich dowie. Właśnie do tej drugiej kategorii należą grzeszki związane z tym, co słuchamy, czytamy czy oglądamy. Albo kogo słuchamy, czytamy i oglądamy. Dziś podzielimy się z wami naszymi serialowymi sekretami, czyli przedstawimy zestawienie telewizyjnych produkcji guilty pleasure. Niebawem ujawnimy kolejne tajemnice…
Supernatural
Część pewnie się zastanawia, co ten serial robi na tej liście, wszak to bluźnierstwo! No ale, moi drodzy, trzeba być obiektywnym, mimo bycia fanem tej serii. Osobiście kocham Supernatural nad życie, nie wiem, jakim bym była człowiekiem dziś, gdyby nie Jensen, Jared, Misha, Mark, Jim i tak dalej, i tak dalej. Miłość do tej produkcji jest bezwarunkowa, ale też ciężka. Pierwsze trzy sezony mnie wkręciły, spokojnie. Był to totalny luzik. Od czwartego do siódmego – MIAZGA – totalne pleasure. A potem? Oglądam, bo kocham i darzę sentymentem, ale w głębi duszy wiem (i wy pewnie też), że Sam i Dean powinni już przejść na zasłużony spoczynek. Nie że umrzeć, ale otrzymać swoje zakończenia i po prostu PRZESTAŃCIE ICH JUŻ MĘCZYĆ. Cytując moją redakcyjną koleżankę, Karolinę: Najpierw było pleasure, potem guilty pleasure, a teraz to już tylko guilty. – Adrianna
Z Nation
Moim serialem, o którym śmiało mogę powiedzieć, że należy do guilty pleasure, zdecydowanie jest Z Nation. Kiedyś, po podejściu do pierwszego odcinka, uznałem, że to straszne głupoty i sobie odpuściłem, mimo iż zdawałem sobie sprawę z konwencji założonej przez twórców. Posiadając wiedzę o zamierzonych absurdach i sposobach naigrywania się z seriali i filmów tego typu, po latach wróciłem do pierwszego sezonu Z Nation, który zdecydowanie sprawia radość, o ile przełknie się szalone pomysły scenarzystów. Mając za sobą kolejne epizody, cieszyłem oczy niezbyt zawiłą jatką z zombie w tle, jednocześnie mając wyrzuty sumienia, ponieważ ten tytuł kompletnie nic nie wnosi do mojego życia. Czułem, że marnuję czas, przez co zamykałem kartę w przeglądarce z Netflixem, jednak po jakimś czasie wracałem. Tak też walcząc ze sobą, od czasu do czasu, patrzę, jak ekipa próbuje dowieść Murphy’ego do celu. – Artur
Riverdale
Małe, tajemnicze miasteczko. Neonowy bar w stylu retro, który serwuje największe koktajle w promieniu dziesiątek kilometrów. Kryminalna zagadka morderstwa, które zaburza spokój mieszkańców. I oczywiście wisienka na torcie (lub koktajlu) – banda niesamowicie stylowych dzieciaków z pobliskiego liceum, które rozpoczynają swoje prywatne śledztwo. W Riverdale jest wszystko: słodka blondyneczka skrywająca mrok głęboko w duszy; uroczy i nieśmiały outsider, który z początku odstaje od reszty, by z czasem stać się przywódcą gangu motocyklistów; rudzielec z drużyny, który daje się skusić mrocznym interesom lokalnego mafiozo i rozpieszczona brunetka, która ma wszystko, lecz nagle odkrywa, że wcale nie to się w życiu liczy. Ach no i oczywiście moja ulubienica – wyniosła dziedziczka, której rodzina może posłużyć za przykład najbardziej pokręconej, jaką miałam okazję oglądać.
Ten serial mógłby być naprawdę dobry, gdyby obedrzeć go z całego opakowania, w którym został zaprezentowany. Idea rozpracowywania mordercy przez grupę młodych ludzi nie wydaje się być przecież kompletnie niemożliwa, ale tu nie o mordercę chodzi. Tu chodzi o styl. O zawsze idealnie ułożone włosy Betty Cooper. O idealnie skrojone sukienki Veroniki Lodge. O Cheryl Blossom, w całości, po prostu. To jest tak absurdalne, że aż piękne. Tu każdy okazuje się zupełnie inną postacią niż zakładamy na początku. Metamorfoza goni metamorfozę, jeden morderca to za mało, a rodzice są tu tak samo szurnięci, jak ich dzieciaki. Riverdale, bez dwóch zdań, to moje małe guilty pleasure. Binge-watchingowałam bez przerwy i nie mogę się doczekać trzeciego sezonu! – Karolina
Greek
Kompletnie nie jestem w stanie wytłumaczyć, co widziałam w tym serialu. Historia o dziewczynie wprowadzającej się do akademika i przeżywającej w college’u pierwsze miłosne wzloty i upadki. Kujonka próbująca wyluzować w grupie przyjaciół wśród dużej ilości piwa i amerykańskich bractw studenckich. Generalnie to taka lekka obyczajówka, w której śledzi się związki poszczególnych par. Nic ambitnego, nic zaskakującego, a jednocześnie bardzo przyjemnie odprężającego. Pochłonęłam cztery sezony w ciągu jednego miesiąca między pierwszym a drugim rokiem studiów. – Patrycja W.
Wynonna Earp
Często daję szansę serialom, w których pierwsze skrzypce gra silna, pyskata kobieta, chociaż nie zawsze te produkcje kończę. Ale w przypadku Wynonny nie tylko skończyłam dostępne dwa sezony w rekordowym czasie — teraz z niecierpliwością czekam na więcej! To serial pełen fan service (Waverly tańcząca na środku salonu w stroju cheerleaderki najlepszym przykładem), idiotycznych one-linerów i kiepsko napisanych wrogów. I pewnie gdyby nie obecność Michaela Eklunda, to bym go nie oglądała.
Bobo del Rey to dla mnie uosobienie guilty pleasure. Kreacja tak przekombinowana, że nie można oderwać od niej oczu. Zaczynając od noszenia futra w pomieszczeniach, przez to idiotyczne imię, kończąc na lizaniu wszystkiego — z lufami pistoletów i ubraniami włącznie. Postać tak cudowna, że mimo śmierci w sezonie pierwszym i trafienia do piekła na wieczność, Bobo musiał powrócić do żywych. Ku mojej uciesze! Oczywiście gdybym nie uznawała całej produkcji za słabą, to mogłabym przyczepić się, że to naciągana zagrywka, która zaprzecza przeznaczeniu legendarnej broni Wyatta Earpa. Ale to nie jest serial, który sam zwraca uwagę na takie rzeczy, więc dlaczego ja powinnam? Niech żyje Bobo! – Karolina
Santa Clarita Diet
Santa Clarita Diet to historia pozornie normalnej, trzyosobowej rodziny, mieszkającej w Ameryce. Pewnego dnia ich życie wywraca się do góry nogami, ponieważ matka, Sheila, grana przez Drew Barrymore, nieoczekiwanie zamienia się w zombie. Aby przeżyć, musi jeść ludzkie mięso. Rozpoczyna to dość szaloną i pokręconą przygodę, w której rodzina musi działać razem, aby ukryć przed prawem makabryczne skłonności Sheili.
Santa Clarita Diet to czyste guilty pleasure. Nie ma tutaj nic ambitnego, ani specjalnie oryginalnego. Niektóre sceny mają większy ładunek emocjonalny, ale nie oczekujcie łez czy wyjątkowych dramatów. Pomimo tego, serial niesamowicie wciąga i zmusza do tzw. binge watchingu. Miejscami bywa uroczy, postacie da się polubić wręcz natychmiast. Aktorsko nie jest to może produkcja wybitna, ale Drew Barrymore i Timothy Olyphant wypadają naprawdę sympatycznie jako małżeństwo, czuć między nimi chemię. Santa Clarita Diet będzie dobrym przerywnikiem między ambitniejszymi produkcjami. Świetnie nada się również do oglądania w większej grupie znajomych. – Karina
Teen Wolf
Nie, nie mam pojęcia, dlaczego właściwie obejrzałam ten serial kilka razy, w całości. I to pomimo, że z każdym sezonem jest coraz głupszy – a ambitny od samego początku nie był. Choć, muszę przyznać, że ostatnia jego odsłona, ta skupiona na lęku i zrodzonych z niego uprzedzeń, była zrobiona zaskakująco dobrze… A potem był finał. To serial, jak sama nazwa wskazuje, o nastoletnim wilkołaku – niegdyś o kilku wilkołakach, ale ich liczba w trakcie serii dość znacząco spada na rzecz innych nadnaturalnych stworzeń (banshee, kitsune, nogitsune, druidzi…). To produkcja, która udoskonaliła odwracanie uwagi widzów od dziur fabularnych efektownymi ujęciami (a niektóre są wspaniałe, na przykład te z Wild Hunt, motyw średni, ale jak oni… chodzą!), równie efektywnymi wejściami na scenę, charyzmatycznymi i lubialnymi bohaterami oraz inną, całkowicie skutecznie stosowaną przez Teen Wolf taktyką, jak rozbieranie bohaterów w kluczowych momentach. Kilka nagich, męskich klat zazwyczaj działa cuda i chociaż wciąż sensu bywa mało, to nagle przestaje mieć ten fakt znaczenie. – Agata
Shadowhunters
O zaletach tego serialu mogłabym pisać peany, i może kiedyś się o to pokuszę. Owszem, fabularnie pojawia się sporo dziur, zwłaszcza w pierwszym sezonie, gdzie przeskoki pomiędzy scenami są niezwykle sztuczne i rażą w oczy, a efekty specjalne nienajlepszej jakości. Ale to wszystko blednie i odchodzi w zapomnienie, gdy na ekranie pojawiają się bohaterowie. Alec i Magnus rządzą! Każdy, kto twierdzi inaczej, powinien iść do kociołka i się w nim ugotować. A tak całkiem na poważnie, sceny z tą dwójką jest zazwyczaj pełne humoru – Matt jako Alec ma tak cudowną mimikę, że internet nie nadąża z produkowaniem memów i gifów, a Harry to idealny nieco szurnięty czarodziej. Nie wyobrażam sobie, że ktoś w ogóle mógł anulować tę produkcję i mam wielką nadzieję, iż fani zdziałają cud, jak w przypadku Lucyfera. – Monika
Czas wyznać wasze serialowe grzeszki. Co wy oglądacie?;)