Trudno opisać wrażenia z rozgrywki, kiedy masz do czynienia z aż tak złożoną grą. I gdy wszyscy patrzą ci na ręce, bo każda opinia i recenzja jest analizowana i rozkładana na czynniki pierwsze. Nie da się bowiem ukryć, że w ostatnim czasie The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom wywołuje mnóstwo skrajnych emocji.
Od zachwytów zapalonych nintendowców po zarzuty ze strony miłośników mocniejszych konsol. Do dyskusji tego rodzaju mogliśmy się przez lata przyzwyczaić, nie ma więc sensu poświęcać im większej uwagi, ale warto potraktować to jako pretekst do wygłoszenia apelu: jeśli chcesz się przekonać, jak wygląda nowa Zelda, musisz samodzielnie odpalić grę i spędzić w niej kilka, a najlepiej kilkadziesiąt godzin – bo to po prostu trzeba przeżyć. Żaden zwiastun i żadna recenzja nie oddadzą głębi tego, z jakim zjawiskiem mamy tutaj do czynienia.
Co do jednego jestem pewna: niektórych Zelda znudzi, innych oczaruje – bo taka właśnie jest ta gra.
Powrót do królestwa Hyrule
Już w pierwszych sekundach rozgrywki uświadamiamy sobie, że mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Sześć lat później wskakujemy do doskonale sobie znanego świata, aby zanurzyć się w dalszych przygodach Linka i Zeldy. Czy to oznacza, że gra nie zadowoli osób, które od 1986 nie miały okazji zetknąć się z zeldowym uniwersum i dopiero teraz rozpoczynają tę przygodę? Absolutnie nie! The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom broni się niezależnie od wcześniejszych tytułów.
W grze wcielamy się w postać Linka, który, jak to zazwyczaj bywa, staje do walki w obronie Królestwa Hyrule i szuka Zeldy. Naszym zadaniem jest eksplorowanie gigantycznych terenów (również w powietrzu i w podziemiach), rozwiązywanie mnóstwa łamigłówek oraz walczenie z wrogami. Tak przynajmniej brzmi to w ogromnym skrócie, bo w rzeczywistości złożoność każdego z tych zadań może oszołomić.
Zacznijmy od eksploracji – ta wiąże się z przetrwaniem na przemierzanych terenach, poszukiwaniem znajdziek, zbieraniem (oraz podgrzewaniem!) jedzenia, wspinaniem, pływaniem, skradaniem, a nawet… lataniem. No i kombinowaniem, bo aby przemieszczać się pomiędzy latającymi wyspami, trzeba stworzyć sobie ku temu odpowiednie warunki – przesunąć betonowy blok, skonstruować łódkę, połączyć ze sobą kilka elementów w prowizoryczny samolot czy zebrać całe drewno z okolicy i pozlepiać je w gigantyczną kładkę. Na tym polu ogranicza nas wyłącznie wyobraźnia – twórcy dają nam pełną swobodę odnośnie do tego, jak pokonamy kolejne przeszkody i jakim sposobem rozwiążemy czekające na nas łamigłówki. To jeden z najpiękniejszych elementów The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom – bo mamy tutaj do czynienia z czymś więcej niż zwyczajnym sandboxem. W tej piaskownicy nie tylko możemy bawić się absolutnie wszystkim, co napotkamy na swojej drodze – każdy przedmiot możemy też połączyć z innym, tworząc absolutnie unikatowe rozwiązania.
Zupełnie serio – w tej grze mamy możliwość uwolnienia kreatywności na najwyższym poziomie, bez obaw, że robimy coś głupiego. Skoro coś działa, to znaczy, że głupie nie było i jestem przekonana, iż nawet twórcy Zeldy nie wypróbowali wszelkich możliwych sposobów wykorzystania podrzucanych nam przedmiotów. I jak tu się nie zakochać, skoro dostajemy tak wiele?
Możliwe, że to właśnie przez te szerokie możliwości fabuła The Legend of Zelda: Tears of the Kingdoms chodzi gdzieś na dalszy plan. Zupełnie jakbyśmy mieli do czynienia ze sztampowym serialem, gdzie od samego początku wiemy, dokąd zmierzamy, i w sumie przestaje nas ekscytować cała historia pomiędzy. Dla mnie siłą tej gry jest jednak nie sama historia, a to, ile możliwości daje nam wykreowany tutaj świat. Nie wiem, czy istnieje jakikolwiek inny tytuł, w którym da się spędzić ponad sto godzin na rozgrywce i wciąż przeżywać nowe zaskoczenia. W takim na przykład Animal Crossing: New Horizons spędziłam prawie dwieście, ale przeżywałam w tym czasie mnóstwo chwil znużenia. Dopiero niedawna próba zagrania w ten tytuł zupełnie od zera na nowo rozbudziła we mnie zapał do działania. Złożoność świata ukazanego w Zeldzie każe mi sądzić, że tutaj o nudę będzie bardzo trudno. Chyba że ktoś po prostu gier tego rodzaju nie lubi, co przecież nie jest ani niczym zadziwiającym, ani złym.
Nie jest idealnie, ale…
Choć omawiany tytuł zebrał morze wysokich ocen i pochwalnych recenzji, nie da się ukryć, że ma też swoje wady, których nie da się zasłonić płaszczykiem złożoności świata i innych zalet. O tym, że gra na Switcha wygląda jak gra na Switcha, a nie wypaśny exclusive na PlayStation, wspominać nie będę, bo to jeden z tych absurdalnych zarzutów, z którym nie ma sensu dyskutować. Boli mnie natomiast to, na co zwróciło uwagę wielu polskich fanów Nintendo – mianowicie brak polskiej wersji językowej.
Wiele tytułów da się bezproblemowo przejść bez jakiejkolwiek znajomości angielskiego. Jako człowiek wychowany w latach dziewięćdziesiątych mogę potwierdzić to na własnym przykładzie oraz na przykładzie wielu osób z mojego pokolenia – tak graliśmy, tak żyliśmy i tak sobie radziliśmy. Tutaj jednak momentami bariera językowa może okazać się przeszkodą nie do pokonania – bo po prostu nie zrozumiemy zadania, jakie nas czeka, i absolutnie nie domyślimy się tego z kontekstu.
Poza tym – jest coś żenującego w tym, że Polskę wypełniły gigantyczne bilbordy i inne wizualne materiały promujące The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom, a Nintendo jak zwykle zapomina o tym rejonie świata. Swoją drogą – większość kwestii w tej grze nie jest udźwiękowiona, co także uważam za duże niedopatrzenie – tyle lat przygotowań i dopieszczania doskonale nam znanej rzeczywistości, a w efekcie otrzymujemy tytuł nie do końca kompletny. Przy cenach gier na Switcha jest to tym bardziej niesmaczne.
W grze tak właściwie nie ma też żadnej szczególnej ścieżki dźwiękowej, ale tego nie umiem ocenić jako wyraźnej wady lub zalety. Jako miłośniczka soundtracków zdecydowanie preferuję solidną oprawę muzyczną w grach, ale z drugiej strony – te nienarzucające się dźwięki w tle doceni wiele osób, które męczy ciągłe zalewanie ich nowymi nutami.
Do ewidentnych zalet zaliczyłabym natomiast warstwę graficzną – ten świat jest po prostu piękny. Momentami monotonny, ale mimo wszystko mogący wzbudzić zachwyt. Oczywiście, z ciągłym zastrzeżeniem, że mówimy o warunkach, jakie może zaoferować nieco przestarzała już konsola Nintendo Switch.
Baw mnie!
The Legend of Zelda: Tears of the Kingdom to cudowna, gigantyczna porcja rozrywki na wiele godzin, dni i miesięcy grania. Próg wejścia jest jednak dosyć wysoki, to znaczy, że raczej polecałabym ten tytuł bardziej doświadczonym graczom, nawet jeżeli – o czym już wspominałam – z samym uniwersum nie mieli nigdy do czynienia.
Chodzi mi zarówno o takie kwestie, jak koordynacja (wiele funkcji ukrywa się nie tyle pod samymi przyciskami, co różnymi ich kombinacjami), ale również o sam poziom zaawansowania zagadek i zadań do wykonania. To nie jest samograj, przy którym zasiądzie niedzielny gracz i od pierwszej minuty będzie się dobrze bawił. To tytuł, od którego może się odbić wiele osób – i nie uznawałabym tego za minus gry. Taka jest jej specyfika – i tyle.
Tak czy inaczej – mocno polecam. To godny tytuł w serii
otwarty świat,
duża swoboda działania,
szerokie możliwości eksploracji,
warstwa graficzna,
liczba zagadek do rozwiązania i znajdziek,
szczątkowa fabuła (dla mnie to zaleta).
brak polskiej wersji językowej,
biedna ścieżka dźwiękowa,
monotonia graficzna (momentami),
brak udźwiękowienia napisów.
Do przygotowania recenzji otrzymaliśmy kopię gry od ConQuest entertainment a.s.