Filmy muzyczne i taneczne należą do moich ulubieńców, mimo ich wtórności i przewidywalności. Widząc zapowiedź Tańcz, Elise oraz czytając opis, który przywiódł mi na myśl zarys fabularny Step Up – Tańca zmysłów, nie mogłam odmówić sobie tego seansu. Czy faktycznie recenzowana dziś produkcja okazała się kalką kultowego w pewnych kręgach obrazu z 2006 roku?
Łabędzica ze złamanym skrzydłem
Dwudziestosześcioletnia Elise Gautier to utalentowana, bardzo oddana swojej pasji i pracy, baletnica. Podczas jednego z występów doznaje urazu kostki, który zmusza ją do rezygnacji z treningów i występów – być może na zawsze. Szukając nowego zajęcia, protagonistka wyjeżdża poza Paryż, a tam poznaje zupełnie inne oblicze swojej pasji: taniec współczesny.
Znając tylko tytuł i krótki zarys fabuły, zasiadałam do seansu z pewnymi oczekiwaniami. Spodziewałam się dużej ilości ujęć z sal treningowych, stawiania pierwszych kroków w nowym stylu, przełamywania wyuczonych postaw (nie oszukujmy się, balet to specyficzna forma sztuki: piękna, ale też sztywna, perfekcyjna), ostatecznie jakiegoś tanecznego pojedynku zakończonego obowiązkowym zwycięstwem grupy, w której startuje protagonistka. Ach, no i obowiązkowo ścieżki dźwiękowej wypełnionej dynamicznymi, współczesnymi kawałkami. Tymczasem Tańcz, Elise okazało się znacznie spokojniejsze, mocniej skupione na psychologii bohaterki niż kliszach charakterystycznych dla gatunku.
W kontrze do oczekiwań
Konfrontując Tańcz, Elise ze znanymi mi filmami tanecznymi, uważam, że to produkcja najmocniej oparta na codzienności i problemach oraz wątpliwościach, z jakimi mierzyć się może młoda dziewczyna, której marzenia i plany zostają nagle pokrzyżowane. Jest tu miejsce na próby wyparcia informacji o konieczności rezygnacji z kariery, na szukanie nowego pomysłu na siebie, na trudne więzy z rodzicem pragnącym dla córki stabilnej i bezpiecznej pracy, na rodzące się relacje romantyczne, wreszcie – na taniec, stawianie w nich pierwszych niepewnych, przepełnionych strachem, kroków. Gdzieś pomiędzy wierszami twórcy wplatają komentarz społeczny na temat roli i pozycji kobiety w życiu oraz w balecie.
Nie dajcie się jednak zwieść mojej wyliczance, w której liczba negatywów wydaje się większa od pozytywów! Mimo raczej dołującego rozpoczęcia i poruszania istotnych tematów, w produkcji dominują sceny radosne, wywołujące uśmiech na twarzy protagonistki i widza. Tańcz, Elise pełne jest nadziei i dobrej energii, jakby twórcy chcieli wtłoczyć w głowy swoich odbiorców, by nie poddawali się nawet w najgorszych chwilach i pozostali otwarci na możliwości, które się przed nimi otwierają.
Co ciekawe, w roli tytułowej Elise obsadzono Marion Barbeau, tancerkę francuskiego Ballet de l’Opéra national de Paris, i uważam, że była to bardzo dobra decyzja. Widz nie tylko przekona się, jak umięśnione są tancerki klasyczne, ale też napatrzy się na piękną, wyprostowaną sylwetkę oraz z bliska doświadczy lekkości, z jaką baletnice wykonują kolejne figury. Byłam tym szczegółem zauroczona, tym bardziej że zazwyczaj w filmach ogląda się taniec współczesny, cięższy i mocno „przyziemny”.
Nie jest jednak idealnie
Choć po seansie czułam się usatysfakcjonowana widowiskiem, Tańcz, Elise nie jest pozbawione wad. Odniosłam wrażenie, że w scenariuszu poruszono zbyt wiele problemów, przez co kilka z nich zostało ledwie zasygnalizowanych. Trochę zawiodłam się na teoretycznie najważniejszym aspekcie produkcji, czyli choreografii. Jej odbiór to oczywiście kwestia uznaniowa, jednak mnie osobiście nie zachwyciła. Podobnie jak samo zakończenie filmu. Wydało mi się niezbyt konkluzywne, spodziewałam się wręcz jeszcze jednej sceny, która dopełniłaby widowisko i stanowiła przysłowiową kropkę nad i. Niestety, tego się nie doczekałam, ale pisząc te słowa, dochodzę do wniosku, że być może to zabieg celowy – przecież opowieść Elise nie kończy się w momencie zakończenia filmu, wręcz przeciwnie: jej życie zdaje się właśnie nabierać tempa i rumieńców!
Wrażenia końcowe
Po zakończeniu seansu Tańcz, Elise nie byłam pewna swoich odczuć. Z jednej strony czułam się oszukana, bo nie dostałam kolejnego tworu korzystającego ze schematów typowych dla gatunku, z drugiej – cieszyłam się z tego faktu. Choć na ekranie nie dzieje się dużo – brak tu pościgów, strzelanek czy choćby trzymającego w napięciu śledztwa – niemal dwie godziny minęły mi niesamowicie szybko. Na tyle wciągnęłam się w problemy tytułowej bohaterki, że nie nudziłam się ani przez chwilę. Po seansie czuję się bogatsza o kilka złotych myśli, które niby nie zmienią mojego życia w radykalny sposób, ale na pewno je nieco ubogacą. Takich niespodzianek i przełamywania schematów potrzebowałam w tym gatunku!
Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy Kino Świat
Tytuł w oryginale: En corps
Reżyseria: Cédric Klapisch
Rok produkcji: 2022
Czas trwania: 1 godzina 57 minut