Uniwersum Marvela jest tak rozległe, że już chyba nikogo nie zaskakuje, iż co chwilę pojawiają się nowe produkcje. Fani co rusz szukają odniesień do poprzednich części albo zapowiedzi, co czeka ich dalej. Pierwotna obsada ewoluowała, a światów i pobocznych historii jest bardzo dużo. Nikogo więc nie zdziwiło, że twórcy postanowili poświęcić uwagę jednej z postaci i nakręcić o niej serial. Mowa tutaj o Nicku Fury’m. Czy wyszło tak dobrze, jak wszyscy oczekiwali?
Czas na wprowadzenie
Skrulle mają dość ukrywania się i postawiają znaleźć dla siebie nowy dom. Traf chciał, że ich celem staje się Ziemia, nad którą pragną przejąć władzę, a mieszkańców poświęcić w imię większego dobra. Fury i Talos nie zgadzają się z takim podejściem, pragną powstrzymać obcych przed inwazją. Tylko jak walczyć z wrogiem, który może być każdą napotkaną osobą?
Dobre początki
Kiedy zasiadałam do Tajnej Inwazji, byłam pełna jak najlepszych chęci. Kocham MCU, Fury ma specjalne miejsce w moim Marvelowym sercu. Potem odpaliłam serial i z chwili na chwilę było coraz gorzej. Może nie przy pierwszym odcinku, który okazał się naprawdę ciekawym wprowadzeniem – zamieszania było dużo, a określenie, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem – wcale nie takie proste. Kiedy jednak doszło do śmierci jednego z bohaterów, pomyślałam: co się tu dzieje? Na pewno mają jakiś dobry plan. I na pobożnych życzeniach się skończyło.
Jasne gwiazdy
Można napisać, że głównymi bohaterami całego przedstawienia są Fury, Gravik – wściekły antagonista, który pragnie Ziemi dla Skrullów, oraz G’iah, czyli córka Talosa, grana przez Emilię Clark. Ich drogi ciągle się przeplatają, a sojusze zmieniane są jak rękawiczki na ważny bal. Kobieta jest wybuchowa, niecierpliwa, pragnie wszystkiego „na już”, walczyć o swój gatunek, dlatego Gravik tak łatwo nią manipuluje i dostosowuje do swojej wizji. Z kolei panowie co chwilę ścierają się w pojedynkach o własne racje, a pomysłów na pokonanie tego drugiego mają całkiem sporo.
Serial zapowiadał się jako znaczący w całym MCU, miał odwrócić bieg wydarzeń, znacznie wpłynąć na innych, ale tak nie jest, przynajmniej teraz, po pierwszym sezonie. Miała być wielka inwazja, a wyszła mała wojna z efektami specjalnymi, kilkoma niespełnionymi ambicjami i może dwoma znaczącymi zmianami, w tym jedną stratą, którą czuję do dziś.
W całej produkcji dużo jest górnolotnych słów, straszenia wielkim przełomem, wyginięciem, ale ostatecznie widać jedynie kilka wybuchów, garstkę Skrulli i Fury’ego, który poprzez swoje kontakty próbuje, niczym samotny jeździec, zapobiec przejęciu Ziemi. Do tego widzowie ciągle słyszą lakoniczne wyjaśnienia, że Avengersi gdzieś są, ale próżno szukać jakichkolwiek konkretów. Zapowiadano wielkie widowisko, a wyszło kino nienajwyższych lotów. Szkoda, bo pomysł był naprawdę ciekawy.
Weźcie mnie zaskoczcie
Jednym z podstawowych problemów Tajnej Inwazji jest brak zaskoczeń. Kiedy w przypadku innych produkcji MCU co chwilę można uświadczyć niespodziewanych wydarzeń, tak w całym serialu zdumienie pojawiło się może dwa razy, a to jednak za mało jak na taką produkcję. Szczególnie, że jesteśmy przygotowani na wielki rozmach, którym zawsze częstują nas twórcy. Do tego nie wykorzystano potencjału naprawdę znaczących gwiazd pojawiających się w serialu. Całość trochę ratują szpiegowskie sceny, pokazanie technik i wprowadzenie widza w tryb szperacza-poszukiwacza, pozwalającego mu na tworzenie samodzielnych założeń.
Gdzie mój Fury?
To, co chyba najbardziej uderza podczas oglądania, to sprowadzenie Nicka Fury’ego do roli schorowanego dziadka, który sam nic już nie potrafi zrobić i co rusz musi szukać ratunku u innych. Jego wizerunek niby jest ratowany kilkoma scenami, ale to za mało. Jakby ktoś na siłę chciał się go pozbyć na zawsze z MCU. Szczególnie, że jako doświadczony taktyk, popełnia wiele błędów, które nie powinny się wydarzyć. Przez takie działania widać niedopracowane, pozbawione logiki elementy, normalnie nie rzuciłyby się w oczy.
Dużo tutaj polityki, zdrady, układów, założeń, knowań oraz, oczywiście, grania na swoją stronę. Tym razem bardzo skupiono się na polityce, co szczególnie udowadnia jedna z końcowych scen, gdzie ważna sprawa zostaje zatuszowana tylko dlatego, że może być niewygodna wizerunkowo i wadzić w dalszym rządzeniu.
Gdzie to tempo?
Do tego brakuje tutaj wartkiej akcji, która naprawdę zachęciłaby do oglądania. Niestety, większość czasu to ciągnące się jak flaki z olejem sceny, wręcz odpychające od dalszego oglądania. Oczywiście nie oczekiwałam szaleńczego tempa przez cały czas, ale nudziłam się, czekając na jakiś zwrot akcji albo znaczące sytuacje. Nie uratowały tego sceny pozwalające poznać lepiej Nicka Fury’ego i jego bardziej ludzką stronę.
Podsumowując, Tajna Inwazja to dobrze zapowiadająca się produkcja, której niestety nie uratowali Samuel L. Jackson, Emilia Clarke czy Ben Mendelsohn. Kilka scen szpiegowskich, dobrze zrobione zdjęcia i wprowadzenie w odpowiedni klimat to za mało, żeby powiedzieć, że omawiany serial to interesujący tytuł, raczej średni. Ma kilka plusów, ale ostatecznie nie wnosi za dużo nowego do MCU, szczególnie że wiele rzeczy można przewidzieć zanim się staną. Szkoda zmarnowanego potencjału.