Ach, co to była za filmowa uczta! Wyszłam z kina i miałam ochotę wrócić do niego, by zatopić się w tej historii raz jeszcze. I jeszcze. I jeszcze. Nowa wersja Małych kobietek spotkała się ze skrajnie różnymi opiniami, ale ja śmiało dołączyłam do grona tych, którzy dali się oczarować. Płakałam ze wzruszenia, szczerzyłam się z radości i naprawdę dawno nie miałam poczucia, że oto zaoferowano mi adaptację godną oryginału.
Małe kobietki Louisy May Alcott w nastoletnich latach uznawałam za jedną z najukochańszych powieści i do dziś darzę je ogromnym sentymentem. W cudownej wersji filmowej z roku 1994 pojawiły się natomiast moje ulubione aktorki tamtych czasów – Winona Ryder i Kirsten Dunst – zatem adaptacji w reżyserii Grety Gerwig postawiłam poprzeczkę naprawdę wysoko – i nie zawiodłam się.
Nie ma jak dziewczyny
W dobie narzekania na zbyt mało ciekawych ról kobiecych we współczesnym kinie miło jest zobaczyć film, w którym pojawia się tak silny żeński pierwiastek. Tym bardziej że Małe kobietki kojarzą się z tą specyficzną dziewczyńską więzią, jaka rodzi się między dorastającymi dziewczynkami i zapewne przez wiele osób wspominana jest z nostalgią.
Adaptacja prozy Alcott to z jednej strony spojrzenie na czasy, gdy kobiety nie mogły nosić spodni, a najlepszą szansę na godną przyszłość dawało dobre zamążpójście, a z drugiej – pokazanie, że w sercach młodych dziewcząt może kiełkować jednocześnie myśl o niezależności i podążaniu własną ścieżką, jak i pragnienie bycia kochaną.
>> Polecamy: Małe kobietki – recenzja książki <<
Greta Gerwig szczególnie zaimponowała mi jednak tym, że postawiła na specyficzną narrację, która pozwala na poznanie głównych bohaterek – Jo, Meg, Amy oraz Beth – najpierw w życiu dorosłym, gdy już wiemy, jak potoczyły się ich losy, a dopiero później – to tu, to tam – w dzieciństwie. Schemat jest tutaj dosyć prosty – ilekroć u którejś z dziewcząt dzieje się coś znaczącego, płynnie przechodzimy do scen z dzieciństwa i dowiadujemy się, co mogło doprowadzić do tego, że po latach dokonują takich, a nie innych wyborów i zachowują się w określony sposób. I choć zabrzmiało to trochę sztywno, to retrospekcje i właściwa akcja przeplatają się tak naturalnie i gładko, że nawet nie odczuwa się tego, iż przeszliśmy z jednej rzeczywistości do drugiej.
A efektem tych działań jest to, że otrzymujemy pięknie opowiedzianą historię, w której każda – nawet najkrótsza – scena ma znaczenie.
Już nie dziewczynka, jeszcze nie kobieta
Akcja Małych kobietek rozgrywa się w Ameryce czasów wojny secesyjnej i realia tamtych lat zostają wiernie oddane, ale czuć w filmie współczesną nutę – szczególnie w języku, jakim posługują się bohaterowie. To mogłoby spodobać się zwłaszcza młodym widzom, którzy nie powinni odnieść wrażenia, że oto stykają się z poważną opowieścią o trudnych czasach i ciężkich wyborach, tylko z mającą w sobie wiele lekkości historią o tej magicznej granicy, pokonywanej przez nas, gdy z dzieci stajemy się młodymi dorosłymi.
Jest w tej adaptacji mnóstwo świeżości – i dzięki niej po trwającym sto trzydzieści pięć minut seansie można odnieść wrażenie, jakby spędziło się w kinie nie więcej niż pół godziny. Duża w tym zasługa bardzo udanego scenariusza, ale również świetnych kreacji aktorskich. Pierwsze skrzypce grają zdecydowanie Saoirse Ronan w roli mojej ukochanej Jo oraz Florence Pugh, która z rozwydrzonej trzpiotki Amy uczyniła dojrzałą, interesującą i złożoną postać. To niesamowite, jak zmienia się odbiór jej bohaterki, gdy najpierw poznajemy piękną, mądrą i trzeźwo myślącą dorosłą dziewczynę, a dopiero później tego złośliwego dzieciaka, będącego w literackim pierwowzorze jest jedną z najbardziej irytujących dziewczynek w historii literatury.
Największe obawy castingowe wzbudzała we mnie Emma Watson, ale okazuje się, że znana z roli Hermiony Granger aktorka doskonale poradziła sobie z wcieleniem w postać Meg – najstarszej z córek Marchów, miotającą się między dylematami dotyczącymi zamążpójścia, porywów serca, marzeń o karierze i prostym życiu.
Nieco w tle pojawia się także czwarta z sióstr – Beth (Eliza Scanlen). Jej tragiczne losy stanowią pewną klamrę spinającą tę opowieść w jedną całość i wyraźnie zaznaczają punkt, w którym radosne dziewczynki stają się kobietami i przestają gloryfikować szczenięce lata.
O bohaterach męskich specjalnie wspominać nie będę, bo w tej wersji Małych kobietek wyraźnie zostaje zaznaczone, że nawet ci, którzy są ważni dla przebiegu fabuły, tak naprawdę nie mają dostępu do świata Jo, Amy, Beth i Meg.
W przypadku epizodycznych postaci kłaniam się jedynie przed Laurą Dern – ona, jako matka nie pojawia się na ekranie szczególnie często, ale za to zawsze robi piorunujące wrażenie. I tylko Meryl Streep trochę żal, bo chociaż świetnie wcieliła się w swoją rolę, to jednak ciotka March w jej wydaniu jest odrobinę zbyt przerysowana.
Książka w filmie
W adaptacji Gerwig jednocześnie rozgrywa się kilka odrębnych opowieści, które zostają splecione ze sobą w sposób logiczny, interesujący i zdecydowanie warty uwagi. Całość okraszono jeszcze potężną dawką dziewczyńskiego uroku i paroma życiowymi mądrościami, jakie warto wziąć sobie do serca. Natomiast za miły i ciekawy akcent można uznać to, że w filmie śledzimy także powstawanie literackiej wersji Małych kobietek od samego początku aż po słodko-gorzki koniec, co stanowi piękny ukłon w kierunku Louisy May Alcott i jej walki o tę historię.
Historię, która znów zrobiła na mnie wrażenie.
Tytuł oryginalny: Little Women
Reżyseria: Greta Gerwig
Rok premiery: 2019
Czas trwania: 2 godziny 15 minut
Film obejrzeliśmy dzięki uprzejmości Cinema City.
Kliknijcie w logo, aby sprawdzić repertuar dla Małych kobietek.