Nie samymi polecajkami człowiek żyje. Mamy dla was kolejne zestawienie, tym razem rozczarowań miesiąca
Są takie powieści, które mają szereg fanów i same dobre opinie. Są również takie, które zbierają dość różnorodne żniwo pod tym względem. A wreszcie pojawiają się i takie tytuły, o których można mówić jedynie źle. Powyższy tytuł należy zdecydowanie do drugiej kategorii. Wszyscy czytelniczy swego czasu wręcz piali z zachwytu nad nim, zaś ja płakałam, kiedy musiałam to czytać. Nic nie poradzę na to, że w moim odczuciu zalety tej powieści zaczynają się i kończą na pięknej okładce. Bo chociaż jest ona minimalistyczna, to zrobiona w taki sposób, że przyciąga wzrok. Według opisu spodziewałam się pełnej akcji fabuły, fantastycznych bohaterów i swego rodzaju napięcia do ostatniej linijki. W zamian otrzymałam mdłą historię, o nudnej dziewczynie, która niby jest odważna i stara się samej sobie poradzić z każdym dniem i niebezpieczeństwami na nią czyhającymi, a jednak która jednocześnie jest tak odpychająca, że nie mogłam jej zdzierżyć. Bardzo rzadko mi się to zdarza, ale w przypadku Kirke nie dotarłam nawet do połowy, kiedy z ulgą porzuciłam jej lekturę. Nawet najgorszemu wrogowi nie będę polecać tej powieści.
Pewnego zimowego wieczoru ogarnęła mnie ochota na film wojenny w starym stylu: coś a’la Działa Navarony lub Bitwa o Ardeny. Netflix zaproponował mi Parszywą Dwunastkę. Film otrzymał nagrodę Oscara oraz Złoty Glob – trudno o lepszą rekomendację. Wcisnąłem play… Dwie i pół godziny później tego pożałowałem, choć nie ukrywam, jestem dumny z siebie iż dotrwałem do napisów końcowych. Historia ma ogromny potencjał: grupa skazańców zostaje wybrana “na ochotnika” by wziąć udział w samobójczej misji podczas drugiej wojny światowej. To mogła być komedia, dramat, thriller, nawet horror, a wyszło w sumie nie wiadomo co. Postacie płaskie jak stół, fabuła dziurawa niczym znoszone skarpety. Brak jakiegokolwiek tła bohaterów który nadałby sens ich działaniom, a gdyby major Riessman “opiekujący się” więźniami miał w sobie troszkę mniejsze pokłady człowieczeństwa, mógłby pracować w obozie koncentracyjnym. Nie przesadzam. Dlaczego ten film na każdym serwisie internetowym na oceny w okolicach siedmiu punktów na dziesięć? Nie mam bladego pojęcia, aczkolwiek gusta są różne. W moje Parszywa Dwunastka nie trafiła w ogóle.
Sięgając po Pieprzenie i wanilię Joanny Jędrusik liczyłam… Sama nie wiem na co. Już 50 twarzy Tindera – pierwszą książkę autorki, która ukazał się nakładem Krytyki Politycznej – nie wzbudziła mojego zachwytu. Miałam jednak nadzieję, że wyruszając w podróż po Stanach Zjednoczony, Jędrusik mnie zaskoczy. Pokaże fenomen randkowania z zupełnie innej, amerykańskiej strony. Chciałam dostać miłosnego burgera polanego erotycznym sosem ze szczyptą pikantnych przemyśleń, a dostałam pogardę dla odmiennych od tych posiadanych przez autorkę preferencji politycznych. Pieprzenie i wanilia to nie historia seksualnej Iliady po obcym kontynencie, a wywód dotyczący tego, że albo masz lewicowe poglądy, albo jesteś najgorszą kreaturą, która chodziła po tej ziemi. Nie było tu feminizmu czy perwersyjnych scen seksu – za to znalazłam w tym „reportażu”/dzienniku ogrom okropnych uprzedzeń dotyczących innego sposobu na życie niż ten, wybrany przez Jędrusik.
Opinie niepoparte żadnymi danymi (np. wywód o skrajnie prawicowej Alasce, gdzie, co zabawne, Biden przegrał, ale nieznacznie, zyskując ponad 42% głosów), rozsierdzały mnie wybitnie. Bezkrytyczne podejście do osób wyznających liberalne poglądy również kłuło w oczy. Jednym słowem – to książka o niczym. Ani o wyzwoleniu, ani o wspaniałej podróży, ani o USA. W dodatku, co mówię wyłącznie prywatnie i nie mam na poparcie tego żadnych dowodów, większość opisanych wydarzeń brzmi jak wyssane z palce. Nie polecam! (Martyna Macyszyn)
Niniejsza pozycja książkowa jest koszmarem z piekła rodem dla czytelnika. To jest istne masło maślane z kefirem połączone. Fabuła przeskakuje z jednego miejsca na miejsce. Główna bohaterka to płytka dziewoja z brakiem jakiegokolwiek charakteru i oczywiście zawsze wpada w kłopoty przez swoją niewiedzę. Śni jej się jakiś przystojniak a ona wyjeżdża do Ameryki i nagle jest poszukiwana przez wyśnionego gościa i od razu wielkie słit love. Nagle dowiaduje się, że jest potomkinią jakieś silnej wiedźmy, do tego ścigają ją bogowie greccy i widzi duchy. A to wszystko na jedno kopyto z wplątaniem słodko idiotycznej gatki głównej bohaterki. Autorka pomieszała kilkanaście różnych wątków, dodała słoik opisów z pracy szkolnej gimnazjalistki. Wydawnictwo spartaczyło całkowicie korektę i redakcję. Tekst książki jest napisany tak płytkim stylem, że nawet mój pies jest bardziej czuły. Główna bohaterka wciąż wzdycha do swojego boya, powtarza się, jak bardzo go kocha. Nie ma praktycznie żadnego budowania napięcia aby osiągnąć punkt kulminacyjny. Cała akcja i jakiekolwiek wydarzenia mające być dreszczykiem emocji utonęły w szlochach i niedomówieniach oraz miksowaniu podań o czarownicach, bogach greckich i duchach. Na sam koniec zamiast jakoś wykończyć historię autorka opisała, jak to ken oświadczył się pustej dziewczynie i opisała przygotowania do ślubu jakby poprzednia treść książki nie istniała. Nie polecam tej książki żadnemu czytelnikowi, ewentualnie najgorszemu wrogowi, no, chyba że ktoś ma silną psychikę do czytania historii zmiksowanej i wyzutej z jakiegokolwiek głębszego sensu i polotu.
Save Me, Mona Kasten (książka)
Save Me to absolutny cringe fest. Począwszy od nieprzemyślanej narracji (nastoletni hetero chłopak, który opisując swojego przyjaciela używa – całkiem serio – epitetów w stylu „anielska twarz), po bezsensowne dialogi, na koszmarnym przesłaniu kończąc.
Mam spory dystans do YA i takie typowe bzdety z tych książek sprawiają mi radość, ale Save Me to coś więcej niż infantylna narracja, czy płascy bohaterowie. Ta książka pokazuje, że to OK, gdy chłopak traktuje Cię jak szmatę, jeśli „ma powód”. Nie żartuję! Skandaliczne zachowanie głównego bohatera autorka tłumaczy jego dramatami życiowymi. Trzeba mu przecież wybaczyć, chłopak jest zraniony, no!
Jak to czytałam, to miałam ochotę wyrzucić tę książkę za okno i jeszcze na nią splunąć. Bo przewidywalność, czy głupota niektórych bohaterów to jedno, ale romantyzowanie toksycznych relacji i przemocy psychicznej w książkach skierowanych do młodych osób to coś zupełnie innego.
Powinni jakieś ostrzeżenie na okładce dać: Uwaga, badziewie. Sugerując się zachowaniami bohaterów, zniszczysz sobie życie miłosne i psychikę.
W Zwierzu – swojej debiutanckiej powieści – Piotr Kościelny dał się poznać jako świetny pisarz z niesamowitym potencjałem i wyobraźnią. Ta książka nie była dobra, ona była rewelacyjna. Zacierając ręce wzięłam do ręki kolejną historię licząc, że i ta wciągnie mnie na wiele godzin i na długo pozostanie w mojej pamięci.
Niestety. Jakież olbrzymie było moje rozczarowanie po zakończeniu Zaginionej. Nie ma w niej ani pomysłu, ani ciekawej fabuły. Jest wszystko to, co czytaliście po stokroć w innych kryminałach. Prosta intryga z bohaterami potraktowanymi po macoszemu. Nie ma zwrotów akcji, a samo śledztwo jest proste i krótkie. Jedyne, czemu autor poświęcił najwięcej czasu to sceny morderstw i więziennych gwałtów. Na plus dodam jedynie, że książkę czyta się dość szybko i gładko, czcionka jest duża a stron niewiele, także nie stracimy przy niej jakoś sporo czasu.
Po moim zachwycie Zwierzem musiałam zejść na ziemię. Zaginiona wydaje mi się powieścią napisaną i wydaną na siłę a to nie rokuje dobrze. .Nie wiem, czy gdybym sięgnęła po tą powieść jako pierwszą, nie znając poprzedniczki, dałabym jeszcze temu pisarzowi szansę…