Gdy tylko zobaczyłam zwiastun Midsommar, wiedziałam, że na pewno pójdę na ten film do kina. Horror w nordycko-folklorystycznych klimatach, i to wszystko w pełnym słońcu? Biorę! Byłam szalenie ciekawa, czy twórcom uda się mnie przerazić filmem, którego akcja cały czas dzieje się za dnia. Nie udało im się, ale nie dlatego, że Midsommar jest horrorem złym. Po prostu w ogóle nim nie jest.
Złe miłego początki
Na wstępie wspomnijmy, jak reklamowany jest ten film. Otóż po zwiastunie uznałam, że będzie to po prostu horror. No wiecie, grupa niczego niespodziewających się młodych ludzi trafia do takiego trochę creepy miejsca, a potem ich mordują. I jest straszno. No ale nie. Jak jest, zdradzę niedługo, ale nie miejcie złudzeń: nie będziecie się na tym filmie bać.
Wbrew nagłówkowi, zaczyna się od naprawdę przepięknych widoków. Widzimy las pokryty śniegiem. Kadry są tak śliczne i nastrojowe, że aż chce się zakrzyknąć: „Chrzanić lato, jadę tam!”. Chwilę później poznajemy Dani, naszą bohaterkę, którą na samym początku filmu spotyka straszliwa tragedia. Nie zdradzę jaka. Dodam tylko, że już tutaj, obok naprawdę zręcznego ukazania dramatu, widzimy zalążki dosyć abstrakcyjnych pomysłów zaserwowanym nam później przez twórców.
Jakiś czas po tragedii (nie dowiadujemy się, ile dokładnie czasu minęło) chłopak Dani, Christian, aby jakoś ulżyć jej cierpieniu, zaprasza ją – ku niezadowoleniu kumpli – na wspólny wyjazd do Szwecji, do rodzinnej miejscowości jednego ze swoich kolegów, Pellego. Ów wychował się w czymś na kształt komuny, więc dla pozostałych (którzy są doktorantami antropologii lub doktorantami in spe) pobyt ma też charakter naukowy.
Ekipa przylatuje do Szwecji i jedzie na miejsce. Jest tam pięknie. Słońce, zielona trawa, słońce, drzewa, kwiaty, słońce, przyjaźni ludzie… Czaicie klimat.
Oni są tacy trochę dziwni, nie?
Wiemy, że cały wyjazd związany jest z mającym się odbyć (raz na dziewięćdziesiąt lat!) festiwalem przesilenia letniego. Na miejscu nowoprzybyli są witani niezwykle serdecznie. W tych scenach widać wyraźne nawiązanie do motywu Amerykanów zetkniętych z jakże odmienną kulturą europejską. Oglądamy naszych bohaterów oraz jedną parę z Londynu w zwykłych ciuchach witanych przez localsów we wdziankach rodem z takiego dosyć generycznego europejskiego folkloru. Rozumiecie: białe lniane bluzki, spódnice, luźne szaty, na wszystkim delikatny hafcik. Warkocze. Kwiaty we włosach. Te sprawy. I od samego początku goście są świadkami przeróżnych dziwnych obyczajów i obrzędów. Oczywiście tutaj nikt nam nie wmawia, że w całej Europie na wsi panują takie obyczaje. Ja dostrzegłam w tym raczej lekkie oczko w stronę widza.
Co ciekawe – i całkiem moim zdaniem nowatorskie – w (prawie) żadnym momencie nie serwuje się nam bardzo typowej przy takich obrazach niezręczności związanej z niezrozumieniem zwyczajów przez przybyszów z zewnątrz. Wręcz przeciwnie, okazuje się, że proszę – każdy tu zna angielski (ale naprawdę zna, nie że wszyscy mówią do siebie po angielsku, bo sporo jest dialogów szwedzkich), odstające zachowanie bohaterów nie budzi sprzeciwu, spokojnie są im objaśniane wszelkie obyczaje. A potem wspomina się, że teraz dzieci oglądają Austina Powersa. Czyli nie mamy do czynienia z jakąś odciętą od świata społecznością (zresztą, co wtedy robiłby w Stanach Pelle?). Ciekawy zamysł.
Let the festivities begin!
Ten – nieco przydługi, przyznajmy – wstęp dobiega końca w momencie, gdy rozpoczynają się właściwe obchody święta. Jest to bardzo dobrze zrealizowana scena, bo o ile na samym początku nie wiemy, co się stanie (jasne, domyślamy się, ale przynajmniej moje podejrzenia okazały się błędne), to z każdym momentem nabieramy pewności, jak dalej potoczy się akcja. To świadomy zabieg twórców – finał sceny nie ma być zaskoczeniem, a jedynie potwierdzeniem naszych domysłów.
Enter the gore
Finał sceny otwierającej pierwszy dzień obchodów wprowadza nam jeden z trzech, moim skromnym zdaniem, głównych elementów filmu, czyli gore. Symbolicznie też kończy się tu etap wprowadzający, twórcy zaczynają rozprawiać się z naszymi domysłami. Pisząc te słowa, zaczęłam się zastanawiać, czy aby taki wprowadzający w błąd zwiastun nie był zamierzony. Bo właściwie powoli nabieramy pewności, że horroru nie uświadczymy. Względnie szybko też domyślamy się, co nastąpi dalej, a – przynamniej u mnie i jak sądzę u większości widzów – przypuszczenia się sprawdziły. Nie dlatego, że twórcy polegli przy wprowadzaniu suspensu czy tkaniu intrygi. Po prostu, taki był ich zamysł. My nie mamy być zaskoczeni zakończeniem. To sama akcja budzi nasze zdumienie.
Niedźwiedź wiszący na ścianie musi wystrzelić
Aby dokładnie omówić pozostałe dwa główne elementy filmu, czyli jego abstrakcyjno-psychodeliczny, pastiszowy charakter, musiałabym zdradzić zbyt wiele z fabuły. A zepsułoby to wam seans. Wyjawię jedynie, że jak na film, w którym mordują ludzi (przepraszam, ale to żaden spojler – nie spodziewaliście się chyba, że nikogo nie zamordują), bardzo często widownia wybuchała śmiechem i to w momentach, w których ewidentnie twórcy mieli taki zamiar. To jest na swój sposób wspaniałe – na ekranie dzieją się obiektywnie okropne rzeczy, a i tak widz śmieje się w głos. A ponieważ dość często bohaterowie zażywają różne substancje nieco wpływające na percepcję (choć wszystkie organic i eco!), to i nie brakuje psychodelicznych widoków typu ruchome kwiatki czy trawa rosnąca komuś na dłoni.
Trzeba powiedzieć, że wydarzenia właściwe niespecjalnie dziwią. Bardzo często domyślamy się, co się zaraz wydarzy, co kogo spotka. Ale tak ma być. Powtórzę się: tu nie chodzi o suspens. Tu chodzi o całą otoczkę, wszystkie absurdy, których świadkami jesteśmy. Podlane sporą dawką całkiem udanego humoru, głównie sytuacyjnego. Sama zaś końcówka filmu również nie jest zaskoczeniem. A mimo to widz czerpie z niej pewną satysfakcję, ponieważ Midsommar to dzieło kompletne. Nie mam wątpliwości, że reżyser przekazał mi swoją wizję. I ja ją kupuję.
Komu, komu, bo idę do domu!
Ja się na Midsommar bawiłam doskonale (podobnie ponoć moja towarzyszka). Ale ja lubię odrobinę psychodeli i absurdu, no i lubię gore. (Nie wiem, skąd mi się to bierze. Może z zamiłowania do mięsa). Tego ostatniego zresztą nie jest aż tak wiele. Ale jeśli ktoś ‘się brzydzi’ lub ma jakieś nieprzyjemne skojarzenia ze scenami, gdzie są flaki na wierzchu, to może sobie darować seans. Tak samo osoby nastawione na Bardzo Poważny Film. No nie –Midsommar poważne nie jest. Jasne, to nie komedia, natomiast – moim skromnym zdaniem –jeden z tych filmów, które śmieją się same z siebie. I choćby krew lała się strumieniami (akurat się nie leje), to nie mamy złudzeń – to sztuczna krew. Oglądamy widowisko o szczególnym, zamierzonym charakterze. Tak naprawdę jedyną jego wadę upatruję w lekkich dłużyznach. Troszkę momentami mamy ochotę, żeby jednak akcja potruchtała nieco szybciej. Seans trwa ponad dwie godziny, jasne, i nie jest to film akcji, ale chwilami chciałoby się, żeby ciupeńkę przyśpieszył.
Na koniec wspomnę, że choć wszyscy aktorzy spisują się bez zarzutu, to na szczególną uwagę zasługuje kreacja Florence Pugh w roli głównej bohaterki, Dani. Mamy okazję obserwować w wykonaniu ślicznej Florence pełen zestaw ludzkich emocji, niekiedy subtelnych, niekiedy wręcz wyjących. Będę śledzić rozwój kariery tej aktorki, bo myślę, że warto.
Tytuł oryginalny: Midsommar
Reżyseria: Ari Aster
Rok produkcji: 2019
Czas trwania: 2 godziny 20 minut