Robert Downey Jr. zakończył swoją przygodę z MCU i wiele wskazuje na to, że postanowił szukać dla siebie nowej ścieżki kariery. Sęk w tym, że po obejrzeniu Doktora Dolittle’a… nie jestem do końca pewna, czy obrał właściwy kierunek tej wędrówki.
Ogłoszenie, że to właśnie były Tony Stark, znany też jako Iron Man, wcieli się w rolę tytułowego doktora, od razu wywindowało produkcję na mojej liście „koniecznie muszę obejrzeć” do pozycji w pierwszej dziesiątce. Tym bardziej że zwiastuny nie zapowiadały katastrofy na miarę tej, która pochłonęła Titanica. Ot, sugerowały, że głównym odbiorcą mają być młodsi widzowie, a to jeszcze o niczym strasznym nie świadczy, a już na pewno nie zapowiada klęski.
Reszta obsady również przemawiała na korzyść filmu, obiecując widowisko na wysokim poziomie, bo przecież gwiazdy tego pokroju nie zgodziłyby się wystąpić w czymś, co można określić jako totalną szmirę, prawda? Coś musiało ich do tego zachęcić, scenariusz – w ich mniemaniu – zapewne miał to mityczne „coś”, które wszystkich przekonało (bo nie chcę wierzyć, że chodziło wyłącznie o kwestie finansowe). Właśnie w poszukiwaniu tego „cosia” wybrałam się do kina, gdy zza oceanu dotarły pierwsze pogłoski o tym, że Doktor Dolittle jest jednak filmem – co tu dużo mówić – jednak dość kiepskim.
Nieco inne spojrzenie na doktorka
Siedem lat po śmierci żony tytułowy doktor – umiejący komunikować się ze zwierzętami – rusza na kolejną przygodę. Tym razem, wraz z grupą towarzyszy (zarówno tych porośniętych futrem, jak i posiadających przeciwstawny kciuk… a czasem mających obie te cechy jednocześnie), by znaleźć lekarstwo na tajemniczą przypadłość królowej Anglii. Co oczywiste, po drodze napotykają na przeszkody oraz utrudnienia, którym stawią czoła, aby wypełnić powierzone im zadanie i uratować monarchinię.
Fabuła produkcji nie jest szczególnie wyszukana – ot, bohater dostaje misję i wraz z kompanią musi ją wykonać, wędrując z jednego punktu do drugiego, po drodze ładując się w różne kabały. Brak tu większych intryg i skomplikowanych wątków, jakie zmuszałyby do uważniejszego śledzenia tego, co dzieje się na ekranie. Z jednej strony sprawdza się to w przypadku najmłodszych widzów, ci bowiem bez trudu nadążają za wydarzeniami, z drugiej jednak – opiekunowie, którzy będą wraz z nimi w kinie, mogą się nudzić. Doktor Dolittle opowiada o kimś, kto potrafi rozmawiać ze zwierzętami, co – nie ukrywajmy – wymaga zostawienia niewiary przed wejściem na seans. Nie da się jednak nie zauważyć, że produkcja cierpi na zbyt duże stężenie absurdu, by dorośli byli w stanie przełknąć ten filmowy roztwór bez grymasu.
Chodź, uderzę cię morałem!
Trudno powiedzieć, czy twórcy od początku mieli taki pomysł na produkcję – nieco przerysowaną, niezbyt ambitną, okraszoną sporą dawką slapstickowego humoru oraz skierowaną głównie do dzieciaków, które skupią się raczej na mówiących zwierzętach niż kolejnych absurdach. Jeśli to była ich wizja, to scenarzyści i reżyser nieco przestrzelili i – przede wszystkim – zapomnieli o tych starszych widzach, jeśli jednak planowali coś bardziej zawiłego i wyrafinowanego, to zupełnie im ten zamysł nie wyszedł. W Doktorze Dolittle kuleje bowiem wszystko – od liniowej fabuły, przez żarty niskich lotów, do przerysowanej roli Roberta Downey Jr. Efekty specjalnie oraz animacja kudłatych towarzyszy nie sprawiają, że po tych niespełna dwóch godzinach mamy ochotę wykąpać sobie oczy – są przyzwoite.
Nie mówiąc już o przesłaniu, wybrzmiewającym z kinowego ekranu – że najważniejsza tak właściwie jest przyjaźń; że zwierzęta zasługują na naszą opiekę, miłość i szacunek. O ile do samej treści tego morału nie mam zastrzeżeń, o tyle już jego przekazanie wydaje się dyskretne niczym cios łopatą w potylicę, i to nawet w wypadku najmłodszego widza, który – przynajmniej w większości przypadków – doskonale zdaje sobie z tych wartości sprawę, podczas seansu stając twarzą w twarz z oczywistością. Wydaje mi się, że czasem warto zaufać inteligencji odbiorcy i postarać się o mniejsze truizmy lub o podanieich w bardziej zjadliwej formie.
Summa summarum
W ostatecznym rozrachunku, z seansu wyszłam z przeświadczeniem, że Doktor Dolittle jest filmem skierowanym głównie do młodszego odbiorcy. Nie wiem, czy takie było zamierzenie twórców, to jednak sugeruje efekt – przerysowany, nieskomplikowany (niemal łopatologiczny), momentami zaś z przestrzelonym poczuciem humoru. Na dodatek jest to produkcja dość nierówna – o ile bowiem jej pierwsza połowa budzi nadzieję na niezłe widowisko, o tyle druga brutalnie sprowadza nasze oczekiwania na ziemię.
Tytuł oryginalny: Dolittle
Reżyseria: Stephen Gaghan
Rok premiery: 2020
Czas trwania: 1 godzina 41 minut