Pierwszy Luke Cage miał kilka świetnych momentów, ale ogólnie zawiódł widzów słabą drugą częścią sezonu i przeciąganą na siłę fabułą. Diamondback (Erik LaRay Harvey), choć posiadał potencjał, nie należał do najlepszych czarnych charakterów, szczególnie w porównaniu ze świetnie napisanym i zagranym przez Mahershalę Aliego Cottonmouthem. Bohater powraca jednak w wielkim stylu!
Wiedziałam, że wiele się zmieni, gdy zobaczyłam nazwisko reżysera pierwszego odcinka: Lucy Liu. A potem robi się jeszcze lepiej. Twórcy naprawdę posłuchali krytyki widzów. Ich dedykacja i chęć ulepszenia swojego obrazu zaowocowała świetnym drugim sezonem. Nie obyło się bez niewielkich potknięć, ale w moim rankingu netflixowych Marvelów ta odsłona przygód Power Mana plasuje się zaraz po pierwszym sezonie Jessiki Jones – mniej więcej ex aequo z Daredevilem. Dodatkowo, cameo Danny’ego Randa to jego najlepsze wystąpienie w całym netflixowym wszechświecie. Luke i Iron Fist oraz Coleen i Misty powinni mieć własne, osobne seriale – takie minidrużyny. Chemia pomiędzy tymi postaciami działa.
Walka o duszę Harlemu
Wszystko zostało podkręcone do jedenastu. Postacie – szczególnie antagoniści Luke’a – mają głębię, backstory, silną motywację i nie da się ich jednoznacznie zaszufladkować. Zarówno Mariah Dillard (Stokes!), Shades, jak i nowo przybyły Bushmaster wzbudzają emocje. Widzowie nie powinni trzymać za nich kciuków (i raczej tego nie robią), ale rozumieją ich postępowanie i decyzje; nawet to, co często popycha ich do robienia moralnie odrażających i szokujących rzeczy. Jeśli czujecie sympatię wobec Thanosa, to nie będziecie mieć problemów ze zrozumieniem tych bohaterów.
Za ich postępowaniem stoi przede wszystkim skomplikowana historia rodzinna – niby banalny, ale niesamowicie silny powód, który popycha wszystkich bohaterów do robienia czasami nieracjonalnych rzeczy. Te więzi z bliskimi są jednym z głównych wątków drugiego sezonu. Luke i jego ojciec przechodzą ciekawą metamorfozę. O Marii dowiedzieliśmy się już nieco z pierwszej odsłony, ale tu zostało to niemalże sadystycznie wywleczone przez scenarzystów, a Alfre Woodard dała z siebie wszystko. Widmo Mamy Mabel, Cottonmoutha i wujka Pete’a wisi nad nią nawet po ich śmierci, a przez to relacja z córką jest napięta do granic wytrzymałości.
Bushmaster ma osobiste powody, by nienawidzić całą rodzinę Dillardów, jego gniew skupia się na Marii, przez co Harlem znajduje się w niebezpieczeństwie.
Soul, rap i… reggae
Muzyka od początku stanowiła nieodłączną część serialu, tak jak jest nieodłączną częścią czarnej kultury. To ona nadawała niemalże każdej scenie specyficznej atmosfery, tak typowej dla czarnego Harlemu, dla ludzi, którzy tam mieszkają. Soul, hip-hop, blues czy jazz nieustannie towarzyszyły widzowi i subtelnie wskazywały emocje czy nastrój postaci. W drugim sezonie muzyka dodatkowo pełni funkcję przewodnika. Bushmaster pochodzi z Jamajki, więc do repertuaru dodano także reggae i w istotnych czy decydujących scenach to nuty wskazują, kto ma przewagę. Ścieżka dźwiękowa to majstersztyk i jest warta uwagi nawet, jeśli sam serial nie przypadł wam do gustu.
Wizualne metafory
O prostocie, jeśli nie wręcz ubóstwie produkcji marvelowskich seriali Netflixa powiedziano już wiele. Niestety nie ma efektu wow, niewiele scen zapiera dech w piersiach. Ale całe szczęście nie tylko tym Luke Cage stoi. Wizualne metafory, szczególnie w nawiązaniu do Luke’a „zbawcy Harlemu” czy Marii „królowej” Dillard, są oczywiste, ale działają.
Nawet jeśli nie spodobało się wam pierwsze telewizyjne wystąpienie Luke’a, dajcie szansę drugiemu sezonowi. Jest świetny i mocny, a komentarz społeczny i polityczny bezproblemowo i płynnie łączy się z personalnymi wstawkami. Polecam!