Kiedy wybieram film do obejrzenia, najpierw kieruję się notką mówiącą, o czym on jest. W zależności od nastroju, czasem trafiam na romans, zdarza się kryminał, obraz akcji, komedia, horror, ale są momenty, kiedy chcę czegoś realnego, a nie wydumanej historii. I właśnie wtedy przychodzą mi z odsieczą produkcje nakręcone na podstawie prawdziwych wydarzeń. 15:17 do Paryża jest właśnie taką pozycją. Z niecierpliwością czekałam na kolaboracje Clinta Eastwooda z nieznanymi nowicjuszami. Czy był to dobry eksperyment? O tym dowiesz się za chwilę.
Dramatyczna historia
Dwudziesty pierwszy sierpnia dwa tysiące piętnastego roku na zawsze zostanie w pamięci trójki amerykańskich przyjaciół. To właśnie tego dnia wsiedli do pociągu Thalys nr 9364 z Amsterdamu do Paryża i udaremnili atak terrorystyczny. Zwykli ludzie o niezwykłej odwadze i harcie ducha. Kiedy Anthony Sadler, Alek Skarlatos oraz Spencer Stone pojawili o 15:17 na przystanku początkowym, nawet do głowy im nie przychodzi, że w Brukseli wkroczy Ayoub El Khazzani z całym asortymentem (kałasznikowem, pistoletem, nożem, butelką benzyny i około trzystoma sztukami amunicji), a potem zamknie się w toalecie, by następnie wyjść z niej już z karabinem maszynowym. Obezwładnia Francuza, który próbuje go powstrzymać, co daje bohaterom szansę na atak i rozbrojenie antagonisty. Bez broni, planu, tylko z wojskowym przeszkoleniem liczą na dobre zakończenie sytuacji. Po wydarzeniach piszą książkę The 15:17 to Paris: The True Story of a Terrorist, a Train, and Three American Heroes, którą zauważa Clint Eastwood i zamierza ją wyreżyserować. Co lepiej, w głównych rolach obsadza bohaterów całego zajścia.
Bohaterowie nadają realizmu, fabuła będzie ciekawa
Zamysł był dobry, reżyser zacny, historia ciekawa, ale niestety niejednokrotnie zawiódł warsztat, co mnie bardzo zasmuciło. Można odczuć, że odtwórcy głównych ról to tylko „zwykli ludzie” wrzuceni do filmu z nadzieją, iż nadadzą realizmu opowiadanej historii. Szczególnie daje się to zauważyć, kiedy mają sceny z aktorami o znaczącym stażu. Naprawdę nie liczyłam na cud, ale nie myślałam, że może być aż tak kiepsko. Rozumiem, iż twórca chciał uhonorować odwagę uczestników wydarzenia, obsadzając ich w filmie, ale niestety nie przyniosło to dobrego efektu. Przez takie sytuacje aż odechciewało się dalej oglądać.
Niezrażona grą, liczyłam na ciekawe pokazanie całego ataku i historii, jaka wydarzyła się w pociągu. Niestety i tutaj pojawił się lekki zgrzyt, ponieważ żeby zobaczyć odpowiednie momenty, trzeba obejrzeć około siedemdziesiąt minut wstępu. Wiem, że budowanie napięcia i nadanie tła całej opowieści jest ważne, ale przeskakiwanie między wątkami oraz wprowadzanie scen całkowicie niezwiązanych z treścią, niemających jakiegoś większego znaczenia, bolało, na przykład powrót Aleka do ojca, kiedy pozostali chłopcy zostają w szkole chrześcijańskiej. Tak naprawdę rozpoczyna się tam ich przyjaźń, a bohaterowie pokazani są jako krnąbrne jednostki, sprawiające ciągle problemy oraz lubiące bawić się w strzelanie z plastikowych karabinów. Przeskok z lat dzieciństwa do dorosłości jest nagły i nieoczekiwany. Przez dużą część filmu śledzi się ich życie, a szczególnie to, co robili przed pamiętnym atakiem. Nastawiałam się na krótki wstęp, a dostałam większość produkcji w takiej formie z końcową sceną ataku.
Coś się tutaj rozjechało
Opis filmu brzmi tak: „Trzech przyjaciół odbywa podróż pociągiem do Paryża. W trakcie jazdy odkrywają, że ich środek transportu stał się celem ataku terrorystycznego”. Ostatecznie widz dostaje melodramat biograficzny, przedstawiający życie mężczyzn z ciekawą, finałową sceną. Chyba coś jednak nie zagrało, ponieważ można spodziewać się czegoś zupełnie innego. Chęć wprowadzenia realizmu do scen doprowadziła do powstania zlepionych ze sobą, często niepowiązanych fragmentów. Szczególnie widać to porównując obrazy z dziecięcych lat do imprezowego tripa po Europie, kiedy to panowie balangują, piją, podrywają, a wszystko uwieczniają na zdjęciach. Miałam wrażenie, że są to zupełnie inne filmy złożone w całość.
Jedna scena warta tysiąc słów
Kulminacyjna scena ataku jest naprawdę dobrze zrobiona i dopiero przy niej dostałam to, na co liczyłam, jednak parę minut akcji nie wymaże wcześniejszych przeżyć. Jak pisałam, rozumiem rozwijanie fabuły, ale w tym przypadku czułam się, jakbym oglądała fragmenty nakręcone na siłę, byleby tylko czymś zapchać czas antenowy. Oddzielne obrazy sklejone w jeden film. Sytuację ratuje jeszcze dobrze podłożona ścieżka dźwiękowa, która robi klimat oraz pasuje do przedstawionego obrazu.
Podsumowując, nie polecam. Niestety widz otrzymuje coś zupełnie innego niż się spodziewał. Jedna dobra scena filmu nie zrobi, a długometrażowe wprowadzenie w wielu miejscach nie ma znaczenia dla odbioru tytułu. Nie wiem, co się zadziało, chyba reżyser przedobrzył, chciał przedstawić ciekawą historię z kilkoma easter eggami, a wyszedł melodramat pojedynczego obrazu odnoszącą się do założeń fabularnych.
Za materiał do recenzji dziękujemy
Tytuł oryginalny: The 15:17 to Paris
Reżyseria: Clint Eastwood
Rok premiery: 2018
Czas trwania: 1 godzina 34 minuty