Pochłonięci przez morską toń. „The Lighthouse” – recenzja filmu

-

Wydawać by się mogło, że w  epoce przepełnionej głośnymi i kolorowymi produkcjami, oślepiającymi widza salwą efektów specjalnych, nie ma miejsca na kameralne kino traktujące o wnikaniu w głąb siebie. A jednak powstało The Lighthouse, klimatyczna opowieść o dwójce latarników odciętych od świata, gdzieś u wybrzeży Nowej Szkocji. Czy ten eksperyment przemówi do współczesnej widowi?
Struktury podpowierzchniowe

Bezimienna wyspa głaskana przez spienione fale, a na niej górująca majestatycznie latarnia morska, która opiera się żywiołowi oceanu. Będąca jedyną stabilną rzeczą w chaosie niszczycielskiej natury w wizji świta wykreowanego przez Roberta Eggersa. To tam reżyser umieszcza dwójkę bohaterów, Thomasa Wake’a (Willem Defoe) i Ephriama Winslowa (Robert Pattinson), którzy przybywają na ten zapomniany przez Boga padół, by strzec płomienia oświetlającego drogę statkom. Mężczyzn więcej dzieli niż łączy, jest między nimi przepaść pokoleniowa, różnica charakteru i statusu. Thomas to zgorzkniały tetryk, nadużywającym alkoholu i ozdobników w długich proklamacjach, Ephriam z kolei sprawia wrażenie człowieka wycofanego i zadręczanego, zarówno restrykcyjnym traktowaniem przez starego latarnika, jak i demonami przeszłości. Jednak czas spędzony w odosobnieniu uwolni w nich skrywane w podświadomości pokłady emocji, z których bohaterowie nie zdawali sobie sprawy.

Rozdziobią nas kruki i wrony

Pozornie opuszczona wyspa jest także zamieszkana przez inne stworzenia. Są to mewy krążące nad wyspą, które czatują jak sępy nad padliną, uprzykrzając życie marynarzy. Ich puste oczy są nieprzeniknione niczym najgłębsze czeluści morza. Unosząc się na silnym wietrze, wydają się zawieszone w czasie. I na wzór wyspy, skrywają w sobie tajemnice. Twórcy nie pozostają obojętni na morskie wierzenia i w sylwetce ptaka dostrzegają metafizyczny byt. Mewy są bowiem nośnikami dusz martwych marynarzy, a zabicie jednej z nich zwiastuje nieszczęście. Na wyspie swąd śmierci jest szczególnie wyczuwalny, w naturalistycznych obrazach zatrważająco pięknie prezentują się szkliste rybie oczy, lśniące łuski i śliskie macki ośmiornic. Dbałość o ukazanie marynistycznych motywów utrzymano na najwyższym poziomie, czyniąc z The Lighthouse wizualną perełkę.

Pochłonięci przez morską toń. „The Lighthouse” – recenzja filmu
Kadr z filmu
Analogowy zachwyt

Na szczególny podziw zasługuje forma. Całość utrzymano w konwencji filmów noir, jednak twórcy na tym nie poprzestają. Ich poszukiwania medium sięgają czasów ekspresjonizmu niemieckiego, na co wskazuje chociażby utrwalenie obrazu na kliszy 35mm, przy pomocy analogowych kamer, czy format 1.19:1, charakterystyczny dla produkcji z lat dwudziestych i trzydziestych. Pierwsze skrzypce grają tu ascetyczne krajobrazy, scenografia ograniczona do minimum oraz gra światła i cieni. To wszystko przenosi widza w przeszłość, równocześnie dystansując go od wydarzeń rozgrywających się na ekranie. Na wzór kroniki filmowej, przed oczami przelatują obrazy dawnego świata, miejsc tak archaicznych, jak postawa bohaterów. A mimo wszystko odnajdziemy w nich coś uniwersalnego, bliskiego współczesnemu widzowi.

Sen we śnie

The Lighthouse jest bowiem filmem wielopoziomowym, traktującym o naturze człowieka, wyzbytego z wszelkich przejawów ucywilizowania. I choć bohaterzy resztkami sił próbują się utrzymać na powierzchni rzeczywistości, ostatecznie zaczynają tonąć w odmętach swoich fantazji i omamów. Czarno-biały, ascetyczny świat wyostrza się do granic możliwości, każdy, najmniejszy bodziec staje się obiektem pożądania, a światło latarni, mieniące się jak w kalejdoskopie, wzrasta do rangi bóstwa. Te metafizyczne objawienia, których doświadczają bohaterzy, ostatecznie są ugruntowane w fizyczności. Folgująca wyobraźnia przeradza się z czasem w szaleństwo, przed oczami marynarzy ukazują się kreatury rodem z historii H.P. Lovecrafta, a cienka granica między jawą i snem zaciera się przez deliryczne stany. To studium obłędu na miarę prozy Edgara Allana Poego, gdzie bohater jest spętany przez fantasmagorię, owładnięty poszukiwaniem perfekcji w chaosie.

Pochłonięci przez morską toń. „The Lighthouse” – recenzja filmu
Kadr z filmu
Spektakl dwóch aktorów

Początkowo liniowa fabuła rozwidla się wraz z trwaniem historii, nie pozwalając widzowi nawet na chwilę zapomnieć się w seansie. Przekazywana przez bohaterów opowieść jest zsubiektyzowana, stan ducha określa natężenie dźwięków, światła i ostrość obrazu. Niebotyczny wkład odtwórców głównych ról­­ ­­­­ Dafoe, osobowości o wysokiej kulturze grania, oraz świeża, charyzmatyczna dynamika Pattinsona­­­ ­ decyduje o ostatecznym wydźwięku filmu. Obaj panowie potrafią oddać całą gamę najróżniejszych emocji, wzbudzających zachwyt, zaciekawienie, ale niekiedy wstręt, a także przerażenie. Zdarzają się sceny, kiedy odbiór nie należy do najprzyjemniejszych, ale w tym wypadku naturalizm przedstawienia życia codziennego jest niezbędny do zrozumienia kondycji psychicznej osób znajdujących się na jej skraju. To tak, jak z życiem w odosobnionej latarni wytrwają najsilniejsi.

W mackach Krakena

Czy należy się więc obawiać seansu The Lighthouse? Uprzedzając fakty, mogę wam szczerze powiedzieć, że przeżycia towarzyszące temu filmowi są tego warte. Na sto dziesięć minut przeniesiecie się do świata rodem z przerażającej baśni, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje. Pośród niepokojących wizji odnajdziecie istoty z legend i podań, ale również demony kryjące się w każdym człowieku. Wszystko to podane w przepięknej oprawie wizualnej i niezwykłym klimacie, w którym zakochają się przede wszystkim amatorzy kina niszowego, ale również widzowie szukający intensywnych wrażeń.

Pochłonięci przez morską toń. „The Lighthouse” – recenzja filmu

 

Tytuł oryginalny: The Lighthouse

Reżyseria: Robert Eggers

Rok powstania: 2019

Czas trwania: 1 godzina 49 minut

podsumowanie

Ocena
9

Komentarz

The Lighthouse wciąga niczym wir wodny, fundując widzowi kino pełne trwogi i poczucia dyskomfortu. Film absorbuje wszystkie zmysły, zachwyca wizualnie, otumania dźwiękami, intryguje strukturami. To mistrzostwo formalne na wzór ikon srebrnego ekranu.
Weronika Tryksza
Weronika Tryksza
Enfant terrible, wychowane przez francuską Nową Falę. Z głową w chmurach, bezustannie poszukująca nowych inspiracji. Utrwala chwile na płótnie, kliszy filmowej i kartkach papieru. Miłośniczka niekonwencjonalnych eksperymentów formalnych w kinie artystycznym, szczególnie w wykonaniu Lyncha, Lantimosa, czy Béla Tarra.

Inne artykuły tego redaktora

1 komentarz

Popularne w tym tygodniu

The Lighthouse wciąga niczym wir wodny, fundując widzowi kino pełne trwogi i poczucia dyskomfortu. Film absorbuje wszystkie zmysły, zachwyca wizualnie, otumania dźwiękami, intryguje strukturami. To mistrzostwo formalne na wzór ikon srebrnego ekranu.Pochłonięci przez morską toń. „The Lighthouse” – recenzja filmu