Z książkami popularnonaukowymi jest trochę jak z robieniem jajecznicy – w teorii właściwie każdy potrafi ją przygotować. W praktyce okazuje się to być bardziej skomplikowane.
Jajecznica z samych żółtek
Pozostając przy tej jakże wysublimowanej jajecznej metaforze, książkę Sławomira Leśniewskiego określę jako bliższą omletowi niż jajecznicy – dużo w niej treści tylko okrutnie ona płaska.
Bo widzicie, nie jest łatwo napisać książkę popularnonaukową. To nie to samo co badawcze teksty pełne analiz, to także nie beletrystyka osadzona w znanej nam rzeczywistości. Zawsze podziwiałam autorów, którzy potrafili ciekawie pisać o rzeczach zupełnie dla mnie obcych. I biorąc do ręki Drapieżny ród Piastów, naprawdę spodziewałam się czegoś lepszego.
Po pierwsze Leśniewski pisze pod tezę, a całość sprawia wrażenie, jakby najpierw powstał tytuł książki, a dopiero później zostały do niego dopasowane fakty. Albo raczej, że przyszło zamówienie na określony rodzaj tekstu i trzeba się było dostosować. Przeciętnemu Kowalskiemu, mającemu ostatni raz styczność z historią tego rodu panującego we wczesnym średniowieczu, w szkole podstawowej, może się to wydać wystarczające, jednak wystarczy trochę więcej wiedzy i nagle cały plan w…, cytując klasyka.
Jak zmrużysz oczy, to rzeczywiście coś widać
Sprawą, którą wywołała u mnie pewną konsternację, był fakt, że nigdy nie słyszałam o panu Leśniewskim. Ale że ja jestem mały żuczek, to zasięgnęłam języka wśród znajomych archeologów na uczelni i okazało się, iż tam także nikt nie kojarzy tego autora. Trochę podejrzliwie, sięgnęłam po wujka Google. I cóż, odrobinę ścierpła mi skóra. Okazało się, że Leśniewski wydał w swoim życiu kilkanaście książek okołohistorycznych (Historia Polski (1994, 2010), I i II wojna światowa (2011), Jan Zamoyski – hetman i polityk (2008), Książę Józef. Wódz i kochanek (2012), Mata Hari. Zdradzona przez wszystkich (2013), Historia tajemnic (2007)) i widać w nich pewien schemat. Nie miałam w rękach żadnej z nich, ale idę o zakład, że każda była pisana pod pewne założenie. A to nigdy nie wróży nic dobrego.
To, co Leśniewski robi z faktami historycznymi w przypadku Piastów, jest wyciskaniem wody z suchej szmaty i żerowaniem na polskim kompleksie mniejszości. Z góry zakłada pewien sposób narracji, któremu podporządkowuje przeszłość. A jest to smutne.
Dostajemy cały obszerny rozdział poświęcony Świętosławie, córce Mieszka I i Dobrawy. Problem polega na tym, że naukowcy cały czas nie są zgodni co do faktu, czy owa Sygryda Storråda z wikińskich sag to rzeczywiście nasza Świętosława. Ba, nie mamy nawet pewności, że w ogóle istniała! Gdyby Leśniewski choć gdziekolwiek w tym rozdziale zająknął się, napisał, iż to jest jedna z interpretacji, ale źródeł mamy tak mało, że absolutnie nie możemy być niczego pewni, wtedy nie miałabym podstaw, aby się przyczepić. Jednak autor nigdzie o tym nie wspomina.
Do tego forsuje teorię wikińskiego pochodzenia Mieszka I bez podania alternatywnych wersji, a samych wikingów opisuje jako noszących hełmy z rogami! Przecież obecnie każde dziecko wie, że takie wyobrażenie jest błędne.
Nie wspominam już o pomniejszych błędach i potknięciach, bo nie o to w tej recenzji chodzi, ale nie wyszłam jeszcze nawet z czasów pierwszego znanego nam księcia, a tyle już się ich namnożyło.
Jest to o tyle problematyczne, że książka pozuje na rzetelną, a wydanie jej w Wydawnictwie Literackim dodatkowo pogłębia to wrażenie.
Kolejną sprawą, której, jako osoba związana z tematyką, nie mogę przeboleć, to research. Mam wrażenie, że Leśniewski otworzył jakąś magisterkę z lat 80-tych, spisał z niej bibliografię i tylko na tym bazował. Zupełnie jakby publikacje naukowe z ostatnich trzydziestu lat nigdy nie powstały. Opieranie się na Jasienicy i podawanie jego, dawno już obalonych, argumentów jest trochę niedorzeczne.Tak jak kierowanie się, w sposób absolutnie kuriozalny, cytatami z dzieł kronikarzy i bezkrytyczne uznawanie ich relacji, pomimo tego, że na przykład Kadłubek czy Długosz pisali o rzeczach, których nigdy nie byli świadkami, a mogli je znać tylko i wyłącznie z przekazów ustnych. A doskonale wiemy, jak działa głuchy telefon. Zwłaszcza taki, w który “gra się” kilkaset lat. Nie mogę pojąć, dlaczego autor Drapieżnego rodu… nawet nie podjął próby sprawdzenia najnowszych badań i interpretacji tych kronik. Co gorsza, w niektórych miejscach sam pisze o tym, że kronikarze ci nie mogą być wiarygodni i odrzuca ich relacje, po to tylko, by kilka stron dalej uznać je za zupełnie wystarczające do poparcia jego opowieści.
Dobre pióro to za mało
To jest chyba mój największy problem po przeczytaniu tej książki. Leśniewski naprawdę dobrze pisze – o sprawach skomplikowanych, jak układy polityczne we wczesnośredniowiecznej Europie, potrafi pisać tak, że chce się zgłębiać ten temat. Autor potrafi zafascynować sprawami błahymi, ale także skomplikowanymi. To idealny człowiek do popularyzowania historii Polski, która jest fenomenalna. Niestety, robi to w połowiczny sposób i popełnia bardzo ciężki grzech – dobiera sobie fakty pod tezę, czym uszczupla przekazywane przez siebie treści, a co za tym idzie – wypacza rzeczywistość.
Dla kogo więc jest ta książka? Dla tych, którzy znają temat? Nie bardzo, bo zauważą wszystkie przeinaczenia. Dla laików? Absolutnie nie – oni ich nie zauważą. Dla tych, którzy już wiedzą, że Piastowie byli drapieżnym rodem i potrzebują potwierdzenia? Chyba tylko dla nich.
Bardzo mi szkoda zmarnowanego potencjału, bo zapowiadała się świetna, ładnie wydana książka, a wyszedł przydługi artykuł skrojony na miarę miesięcznika „Focus”.
Tytuł: Drapieżny ród Piastów
Autor: Sławomir Leśniewski
Wydawnictwo: Literackie
Liczba stron: 456
ISBN: 978-83-08-06508-2