Żyjemy w czasach wszelkiego rodzaju prequeli, sequeli i rebootów. Można być pewnym, że każdy film lub serial, zwłaszcza ten, który z jakiegoś względu zyskał status kultowego bądź klasycznego, prędzej czy później doczeka się nowej wersji. Wraz z pojawieniem się informacji na temat tego typu produkcji natychmiast podnoszą się głosy sprzeciwu. Reinterpretacje znanych dzieł z góry uznawane są za niepotrzebne i szargające świętość. Problem ten nie ominął również West Side Story w reżyserii Stevena Spielberga, obrazu będącego adaptacją musicalu scenicznego z 1957 roku. Trudno się temu dziwić, wszak wcześniejsza wersja filmowa, powstała w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, nie bez powodu zdobyła aż dziesięć Oscarów, na stałe zapisując się w historii kina.
Mroki życia w Nowym Jorku
Nowy Jork, lata pięćdziesiąte XX wieku. Młodociani członkowie dwóch gangów Jetsów i Sharksów walczą o władzę na ulicach miasta. W skład pierwszego z nich wchodzą przedstawiciele białoskórych Amerykanów, drudzy są imigrantami z Portoryko. Tymczasem gdzieś w tle całego konfliktu rozwija się miłość dwójki nastolatków. Były członek Jetsów, Tony (Ansel Elgort), oraz siostra przywódcy Sharksów, Maria (Rachel Zegler), zakochują się w sobie. Niestety los nie będzie łaskawy dla ich uczucia.
Tym, co rzuciło mi się w oczy już na początku seansu nowego obrazu Spielberga, jest brak specyficznej teatralności, którą cechował się film z 1961 roku w reżyserii Roberta Wise’a i Jerome’a Robbinsa (jednego z współtwórców oryginalnego spektaklu). Sekwencja taneczna otwierająca produkcję została zredukowana, zabrakło też podskoków czy zastygania aktorów w rytm muzyki. Ponadto Spielberg uczynił swoją wersję bardziej mroczną. Konflikt między Jetsami i Sharksami ma charakter rasistowski. Powiązany jest z próbami znalezienia swojego miejsca w świecie. Białoskórzy, wywodzący się z niższych warstw społecznych, rodowici mieszkańcy Nowego Jorku nie mają przed sobą świetlanej przyszłości i pracują przy rozbiórkach slumsów, które kiedyś były ich domem. Negatywne nastroje podjudzają przedstawiciele lokalnej policji sugerujący, iż w świecie pełnym nowoczesnych bloków i apartamentowców zabraknie miejsca dla biednych Amerykanów, a imigranci z Portoryko bez problemu ułożą sobie życie jako lokaje czy sprzątaczki. Z drugiej strony, członkowie Sharksów najwyraźniej traktują swą obecność w Nowym Jorku jako zło konieczne i nie są chętni do asymilacji.
Kwestie obsadowe
Jeśli znalezienie odpowiedniej obsady stanowiło dla twórców recenzowanego filmu największe wyzwanie, to udało się im wyjść z obronną ręką z tego zadania, choć nie bez potknięcia. Ansel Elgort wcielający się w rolę Tony’ego wypada blado. Brakuje mu odrobiny charyzmy i uroku, pozwalających na przyciągnięcie uwagi widza. Rachel Zegler wcielająca się w Marię stanęła na wysokości zadania. To ona dźwiga ciężar, który powinien być równomiernie rozłożony na duet głównych bohaterów. Maria wiarygodnie wyraża swe uczucia i właściwie jedynie dzięki niej można uwierzyć, że z Tonym łączy ją więź głębsza niż przelotny romans. Tonight w ich wykonaniu wypada przyzwoicie, jednak ponownie Zegler daje większy popis swoich zdolności wokalnych. Jej operowy głos jest wspaniały.
Bernardo, brat Marii i przywódca Sharksów w wykonaniu Davida Alvareza, oraz szef Jetsów, Riff, grany przez Mike’a Faista, wypadają brutalniej i zadziorniej niż w poprzedniej wersji. Ariana DeBose jako Anita jest szalejącym wulkanem energii o różnych obliczach. Aktorka świetnie rozświetliła drugi plan swoją rolą, tworząc silną, wiarygodną i troskliwą postać kobiecą. Ponadto utwór America w jej wykonaniu to istny majstersztyk, zarówno pod względem wokalnym, jak i tanecznym.
Odrobina zmian
Wracając jeszcze na chwilę do wspomnianej wcześniej piosenki America, w wersji Spielberga została ona wydłużona i przeniesiona na ulice Nowego Jorku. Nowa sekwencja zapiera dech w piersiach dynamizmem ujęć i pracą Janusza Kamińskiego odpowiedzialnego za kamerę oraz choreografią przygotowaną przez Justina Pecka. Całość jest barwna i żywiołowa, a przesłanie utworu mówiące, że Ameryka to piękne, lecz nieco zgniłe państwo, wybrzmiewa jeszcze mocniej.
Spielberg zrezygnował też z postaci sklepikarza Doca. Zastąpiła go Valentina o latynoskich korzeniach grana przez Ritę Moreno, która w filmie z 1961 roku wcieliła się w Anitę. Kobieta prowadzi sklep po zmarłym mężu i wspiera Tony’ego w walce o uczucia Marii. Valentinę cechuje silny kompas moralny. Ponadto ze względu na fakt, że jej mąż nie był Portorykańczykiem lecz Amerykaninem, łączy ona dwa przeciwległe światy. Właśnie Valentinie przypadło wykonanie piosenki Somewhere, która nabiera zupełnie nowego wydźwięku.
Nie będę się rozwodził nad tym, czy Spielberg skalał świętość. Cechą musicali jest to, że mogą mieć wiele różnych wersji i interpretacji, natomiast o całokształcie i sukcesie przedstawienia (bądź jego braku) decyduje szereg czynników. Z takim podejściem starałem się obejrzeć West Side Story powstałe pod okiem legendarnego już reżysera. Tej wersji z pewnością nie można zarzucić braków warsztatowych ekipy produkcyjnej, a Ansel Elgort jako Tony w pewnym momencie przestaje razić. Ponadczasowe piosenki autorstwa Stephena Sondheima po latach ożywają na nowo i nadal doskonale się bronią. Zwrócenie większej uwagi na kwestie społeczne, zaostrzające tym samym konflikt pomiędzy Jetsami i Sharksami, wpływa na korzyść obrazu. Podobnie jak zmiany w obrębach piosenek. Szkoda, że wizji Spielberga brakuje większej oryginalności, odrobiny pazura i autorskiego szaleństwa. Nowe West Side Story prezentuje się bardzo dobrze, lecz jest to jedynie piękne, odtwórcze dzieło, wykonane przez mistrza w swoim fachu, a nie projekt, który mógłby zachwycić na dłużej.
Rok premiery: 2021
Scenariusz: Tony Kushner
Reżyseria: Steven Spielberg
Muzyka: Leonard Bernstein
Czas trwania: 2 godziny 36 minut