Christopher Nolan jest twórcą, którego albo się kocha, albo nienawidzi. Jednak nawet jego przeciwnicy muszą przyznać, że dzięki swojej niezwykłej, głębokiej intuicji, dokładności będącej niekiedy perfekcjonizmem i wysiłkowi włożonemu w tworzenie filmów, znalazł się w grupie najbardziej cenionych, dochodowych i charakterystycznych reżyserów XXI wieku. Udowadnia to Oppenheimer, który jest jednym z jego najlepszych (jeśli nie najlepszym) dzieł.
Trwa trzy przepełnione napięciem godziny. Potrafi przytłoczyć, ale absolutnie nie zanudzić. To mogłaby być kolejna schematyczna filmowa biografia ważnej historycznie postaci, ale nią nie jest. Zamiast tego dostajemy monumentalną, ekscytującą i poruszającą opowieść o ojcu bomby atomowej.
Amerykański Prometeusz
Opowieść śledzi życie naukowca, J. Roberta Oppenheimera (Cillian Murphy), począwszy od lat na uczelni, przez bycie wykładowcą, po początki słynnego „Projektu Manhattan”, intensywne cztery lata pracy nad bombą atomową w Los Alamos i legendarny już test nuklearny „Trinity”, a następnie okresie, w którym pełnił funkcję głównego doradcy Komisji Energii Atomowej po wojnie. Widzimy też, jak podważona została lojalność Roberta wobec kraju, co spowodowało, że przez długi czas komisja śledcza przesłuchiwała Oppenheimera, jego rodzinę, przyjaciół i współpracowników. Nolan nie skupia się jednak jedynie na aspektach naukowych, wzlotach i upadkach kariery głównego bohatera, a dużą część filmu poświęca stronie psychologicznej, wpływowi odkrycia naukowca na relacje z innymi, a nawet z samym sobą.
Oppi! Oppi! Oppi!1
Christopher Nolan, który scenariusz oparł na nagrodzonej Pulizerem książce autorstwa Kaia Birda i Martina J. Sherwina pod tytułem Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej, wbrew oczekiwaniom nie skupił się w tym filmie na zrzucaniu bomb, pokazywaniu ich wizualnych efektów czy samym zniszczeniu Hiroszimy i Nagasaki. Nie jest to również standardowa biografia, bo ważniejsza od historycznych faktów jest sama postać Oppenheimera, służąca tutaj jako narzędzie do filozoficznych niemal rozważań o czynach i skutkach. To historia opowieść o naukowcu, którego geniusz stał się jego przekleństwem, a także o tym, iż w świecie władza i sianie postrachu są ważniejsze, niż cokolwiek innego, a ponieważ to boleśnie aktualny temat, seans tego filmu wstrząsa jeszcze bardziej.
Reżyser, tutaj na przykładzie postaci Oppenheimera, eksploruje zakamarki ludzkiego umysłu oraz sumienia. Nie mówi się tu jedynie o płaszczyźnie naukowej, a również moralnej, wpływie tak monumentalnego odkrycia, jak bomba atomowa nie tylko na świat, ale choćby na najbliższe otoczenie jej twórcy. To właśnie sceny, w których widzimy wewnętrzną walkę postaci, konfrontacje z kolejnymi osobami, a także własnym sumieniem, są tymi, które poruszają najbardziej. Każda ze stu osiemdziesięciu minut filmu była istotna i przepełniona napięciem, bez względu na to, czy mamy do czynienia z rozmową dwójki bohaterów, czy wysadzaniem bomby. Pozostawia się widza z wieloma pytaniami, na niektóre odpowiedź jest oczywista, na inne samemu należy ją znaleźć, a pozostałych w ogóle nie da się wyjaśnić.
Idealni
W tym filmie stała się niezwykła rzecz – każdy, ale to naprawdę każdy, łącznie z osobami grającymi na drugim i trzecim planie, daje tutaj występ tak dobry, że przyznanie Oscara nie wystarczy, by docenić wysiłek tych person.
Cillian Murphy jest najlepszy, J. Robert Oppenheimer to bez wątpienia jego życiowa rola. Gra jednocześnie geniuszem, wizjonerem, szaleńcem i wrażliwcem, co wyraźnie widać w jego twarzy, a w szczególności oczach. Przyjaciele z planu mu nie ustępują, ponieważ aktorsko Oppenheimer to film kompletny. Nie ma tutaj nietrafionej czy zbędnej roli, a z tej całej grupy imponujących nazwisk najbardziej jednak wybijają się Emily Blunt, Robert Downey Jr. czy Benny Safdie. Nawet postacie pojawiające się na jedną czy dwie sceny, potrafią w kilku słowach odcisnąć piętno na widzu czy wprowadzić twist, dzięki któremu zostaną zapamiętane.
Implozja
Implozja to przeciwieństwo eksplozji, moment, podczas gdy materia zapada się w zamkniętym obszarze, gwałtownie zgniata. Dokładnie tak się czuje widownia podczas seansu Oppenheimera, który dosłownie wchłania, miażdży, aby na koniec zostawić w emocjonalnej ruinie, a jest tak dzięki technicznym aspektom filmu.
Christopher Nolan stworzył wizualne arcydzieło, a wyświetlane na wysokiej jakości IMAX-owym ekranie robi gigantyczne wrażenie. Zdjęcia Hoyte’a Van Hoytema (absolwenta łódzkiej filmówki!), odpowiadającego również za zdjęcia do choćby Dunkierki, Tenet czy Nope, są znakomite i nie pozwalają oderwać oczu od ekranu. Fabuła filmu rozgrywa się przez około czterdzieści lat na różnych płaszczyznach czasowych przeplatających się ze sobą, ale zawsze zachowana zostaje jasność tych zmian, przede wszystkim dzięki kolorystyce i charakteryzacji.
Jednak na osobny aplauz i morze nagród zasługuje przede wszystkim Ludwig Göransson, który stworzył absolutnie rewelacyjną muzykę. To właśnie w głównej mierze dzięki dźwiękowi i temu, jak został on zmontowany wprowadza się największe napięcie i myślę, że spokojnie można nazwać go jednym z najlepszych elementów filmu.
Bombowy, he he, film
Krótko mówiąc, Christopher Nolan wrócił i pozamiatał, tworząc kompleksowe, dopracowane i wstrząsające widowisko, które z pewnością podzieli publiczność. Jednak bez względu na wszystko, do jednego trzeba się zgodzić – oglądanie Oppenheimera w kinie to swego rodzaju doświadczenie, zwłaszcza na pełnej sali, gdy każdy siedzi jak na szpilkach, a w kulminacyjnym momencie wstrzymuje oddech, by nie zakłócić ciszy spowodowanej tym, co dzieje się na ekranie. Jeżeli jeszcze zastanawiacie się, czy warto iść na ten film, podpowiadam. Nie idźcie. Biegnijcie.
Tytuł oryginalny: Oppenheimer
Reżyseria: Christopher Nolan
Rok premiery: 2023
Czas trwania: 3 godziny
***Tytuł recenzji to cytat z filmu Oppenheimer [2023, reż. Christopher Nolan]; jest to parafraza fragmentu Bhagawadgity, czyli jednej ze świętych ksiąg hinduizmu
1„Oppi” to skrót od nazwiska J. Roberta Oppenheimera, a także pseudonim, którym w filmie zwracają się do niego przyjaciele.