Nie ważne to, co na zewnątrz, piękno kryje się we wnętrzu. Z konceptem tym (wybaczcie to określenie) spotykamy się już w dzieciństwie – przede wszystkim dzięki bajkom pokroju Brzydkiego Kaczątka czy Kopciuszka. Potem babcie dorzucają swoje trzy grosze, nazywając nas przystojnymi kawalerami, bądź ślicznymi pannami, dokładając jednocześnie na talerz czwarty kawałek serniczka. Później nauczyciele krzyczą: „Nie oceniaj książki po okładce!”, ale wszyscy i tak wiemy swoje. Gdyby wygląd nie był ważny, świat zahaczałby o utopię, a moda by nie istniała.
Przynęta
Spójrzcie na tę okładkę (miniaturkę zawsze znajdziecie na górze strony). Bogowie literatury i stylu wszelakiego, jakież to paskudne! Ja wiem, jednym się podoba, innym nie: ot, gusta. No ale ten font jest skrzyżowaniem ClipArta oraz Comic Sansa, a na dodatek zgniłozielony, by nawiązać do ogólnej kolorystyki. Samo tło to grafika z serwisu stockowego: pierwsza strona jasno o tym informuje. Naprawdę nie dało się wysupłać dodatkowych paru groszy i dać zarobić jakiemuś zdolnemu studentowi ASP, by stworzył coś od zera? Nawet skrajny minimalizm (czaszka, pióro, klepsydra z piaskiem jako nawiązanie do pustyni i śmierci) wypadłby lepiej. A tak, tomik ten wyglądem przypomina sprzedawane z metalowych koszy w supermarketach znalezisko po pięć złotych.
Dlaczego tak się znęcam nad wizualną stroną Bajek postnuklearnej pustyni? Ponieważ boli mnie, iż taki diament skrywa się w tak odstręczającym, zapleśniałym pudełku. Nie przesadzam, ten zbiór opowiadań to naprawdę kawał dobrej literatury. A biorąc pod uwagę, że to debiut autora – czapki z głów. I choć z nienawiścią prawdziwą pogardzam tą okładką, wydawnictwo Alternatywne także muszę pochwalić: technicznie wszystko jest bez zarzutu. U dużo większych firm znajdowałem redakcyjne babole.
Pułapka
Konkretniej rzecz ujmując: ponad dwieście stron skrywa trzydzieści baśni. To nie opowiadania (choć zapewne po wielu kłótniach można by je tak nazwać), lecz pełnoprawne bajki. I nie chodzi tu o to, że zaczynają się od „dawno, dawno temu”, a kończą morałem. W każdym razie nie tylko. Chodzi o sam język używany przez autora: tak prosty w swej budowie, by nawet dzieci mogły go zrozumieć, a jednocześnie bogaty w zawartość. Dzięki tej drugiej cesze czytelnik już po paru zdaniach znajduje się z zupełnie innym świecie, przeżywa radości i cierpienia wraz z nowopoznanymi bohaterami. Czy przenosi się w przyszłość? Cóż… Oby nie, ale wszystko na to wskazuje.
Tytułowa „postnuklearna pustynia” to nie tylko barwna metafora, lecz faktyczne miejsce akcji. Pełna małych, ludzkich królestw, a co za tym idzie – także królów i księżniczek, magów, smoków, rycerzy… Co prawda mutacja i choroby popromienne zbierają ogromne żniwo, a pozostawione przez starożytną cywilizację wielkie, kamienne budowle skrywają niebezpieczne artefakty, ale przecież życie toczy się dalej. Przygoda pełna pojedynków, skarbów i prawdziwych miłości nie będzie czekać tylko dlatego, że ktoś kiedyś wywołał wojnę atomową i teraz cały świat to jedna, wielka, skażona wydma.
Talia
Dane więc nam będzie poznać mieszkańców tej nietypowej rzeczywistości: jednych bliżej, innych mniej, ale każda historia opowiedziana do poduszki zagwarantuje ciekawe sny. Czy to oznacza, że te baśnie można czytać dzieciom? Nie. Cóż, przynajmniej na pewno nie większość, ale kilka „łagodniejszych” zapewne się znajdzie. Głównymi problemami (choć to bardziej zalety, nie wady) w tej kwestii są czas i miejsce akcji: w czasach, gdy śmierć czyha nie tylko za zakrętem, ale nawet w powietrzu, bohaterowie rzadko żyją długo i szczęśliwie. Zamknięta w wieży księżniczka pozostaje jedyną ocalałą po wielkim bombardowaniu. Rycerz, któremu skradziono serce, nie pokocha pięknej złodziejki. Demony i wróżki nie są już tylko mitami, lecz realnym zagrożeniem: niektóre mają nawet własne państwa! Ale nawet pomimo braku happy endu, będziecie łaknąć kolejnych historii niczym łyku nieskażonej wody.
Tylko dwie niewielkie drzazgi ukłuły mnie podczas lektury. Większa z nich to para opowiadań nieróżniąca się zbytnio tematyką od pozostałych, ale za to znacznie odstająca stylem. To krótkie teksty, lecz język, jakim zostały napisane, kompletnie wybił mnie z pustynnego uniwersum. Odbieram to jako eksperyment autora, jednak z serca radzę nie rozwijać tego pomysłu. Mniejsza natomiast to lista znajdująca się na końcu książki, jasno i czytelnie wskazująca, czym Michał Głowacz inspirował się, pisząc poszczególne historie. Utwierdziła mnie ona w przekonaniu o szerokiej wiedzy i niemałej inteligencji twórcy, jednak zdarła zasłonę tajemnicy. Dzieci słuchające baśni o Czerwonym Kapturku nie chcą wiedzieć o genezie utworu i populacji wilków w średniowiecznej Europie. Jakkolwiek doceniam zamieszczenie tych informacji, odradzam ich lekturę. Czasem niewiedza jest lepsza.
Pokusa
Pamiętajcie: nikt nie zabroni dorosłym przeczytać jednej czy dwóch bajek do wieczornej, zielonej herbaty. Tylko nie mówcie, że nie ostrzegałem – Michał Głowacz ma dość specyficzny dar… Potrafi jednym, ostatnim zdaniem wbić czytelnikowi sztylet prosto w serce pełne pozytywnych oczekiwań. Nie zawsze z tego korzysta, ale operuje tą bronią nad wyraz sprawnie. Pomimo jednak wielu blizn, będę wracał do postnuklearnej pustyni pełnej magii i rycerzy.
Tylko najpierw muszę go oprawić. Naprawdę nie mogę na niego patrzeć.
Tytuł: Bajki postnuklearnej pustyni
Autor: Michał Głowacz
Liczba stron: 224
Wydawnictwo: AlterNatywne
ISBN: 9788366533295