Serial Winchesterowie to spin-off kultowego już dziś Supernatural, pozwalający nam na powrót do znanego świata po raz drugi.
Jednak po obejrzeniu pierwszego sezonu, zadaję sobie pytanie: czy ten serial był nam tak naprawdę potrzebny? Odpowiedzieć na nie można na dwa sposoby.
Pierwszym będzie oczywiście „tak”, które prawdopodobnie podzieli część fanów marki Supernatural. Ci jednak, którym mało zabijania potworów z baśni i legend, znajdą w Winchesterach na pewno to coś, co zatrzyma ich przed ekranem na cały sezon.
Natomiast, niestety, najbardziej wybijającym się na przód powodem dla odpowiedzi „nie”, to fakt, iż forma Winchesterów, na tym etapie, nie jest niczym nowym. Serial spokojnie można okrzyknąć mianem odgrzanego kotleta i to widać. Co gorsza, twórcy nawet nie starają się zbytnio tej wtórności ukrywać.
Niby nowe, a jednak to samo
Natychmiast od pierwszych scen ma się wrażenie, że to było i to prawie w sensie dosłownym. Otóż mamy dwoje bohaterów z zupełnie dwóch różnych światów, połączonych w jednym celu – by znaleźć swoich zaginionych ojców. Jednak jedno z nich nie wie, że wszystkie legendy i mity oraz postaci z nich są prawdziwe… Brzmi znajomo, prawda?
I jasne, można uznać, że przecież każdy, kto nie oglądał Supernatural, nie zna pierwszych sezonów, więc przytoczony wyżej argument nie ma sensu, gdyż nowy widz nie odczuje tej powtarzalności. Lecz bez wątpienia już otwierające sezon sceny stanowią dowód na to, że w niektórych przypadkach „jechanie na łatwiznę”, nie jest dobrym rozwiązaniem, zwłaszcza gdy ma się więcej niż pewność, że odbiorcami w dużej mierze będą osoby znające podstawę pomysłu spin-offu.
Jakaś taka ta laurka za ładna
Przez cały seans Winchesterów miałem nieodparte wrażenie, że miejscami twórcy do końca nie wiedzieli, co robią i czy w ogóle posiadają jakiś konkretny pomysł na całość. Szczególnie to widać w relacjach między bohaterami – te nigdy ewoluują za bardzo, a same postaci nie mają okazji pokazać swojej innej ich strony. Zauważalne jest to chociażby pod koniec każdego odcinka, gdzie przedstawiane są momenty pojednania między skłóconymi, co tak naprawdę tylko uwydatnia fakt, że bohaterowie jednowymiarowi, często wręcz stanowią dosłowne tło w kontekście całego sezonu. Każda ich przygoda miała w sobie jakąś lekcję do przepracowania, jednak postaci się dzięki nim nie rozwijają.
Dean, czy to ty?
Moim osobistym zaskoczeniem był powrót Jensena Acklesa (Dean w serialu Supernatural) w roli narratora. To zrozumiałe, że pełni on tutaj formę easter-egga mającego przyciągnąć fanów, ale ogólnie rzecz ujmując, nie wnosi do całej opowieści niczego ponadto. Ackles w Winchesterach jest czymś w rodzaju nudnego, starego wygi, co ma radę na każdy kataklizm, a nie człowieka, który opowiada o swoich rodzicach (na przykład w formie anegdot, żartów, czy kąśliwych uwag).
Polecamy:
To nie są Winchesterowie…
Jakkolwiek dziwnie brzmi podtytuł tego segmentu tekstu, to niestety najlepsze określenie tego, co dostajemy na ekranie. Ten serial jest (w porywach) nieudolną próbą powrotu do znanej i kochanej marki, albo raczej jej poziomu, ale osoby odpowiedzialne za scenariusz widocznie zapomniały, że czasem niektóre produkcje i ich chwała idą (albo powinny iść) na cmentarz, a nie są ciągnięte na respiratorze.
Czy warto?
Dostaliśmy coś serialopodobnego, gdzie na próżno szukać chemii między bohaterami, a za to otrzymujemy w zamian moralność wciśniętą na siłę, czy po prostu też młodą obsadę, nie do końca wiedzącą, co i jak odgrywa.
Oczywiście wymienione przeze mnie grzechy serialu to tylko największe jego bolączki, naprawdę psujące przyjemność z seansu. Winchesterowie naprawdę mieli potencjał na stanie się czymś nowym i dobrym, opartym na uznanej serii, a nie nieudolnie ją kopiującym.
Dlatego otwarcie piszę, że niezależnie od tego czy oglądaliście wcześniej Supernatural czy nie, zarówno fan, jak i nowy odbiorca, mają spore szanse na zakończenie seansu tej produkcji ze sporym rozczarowaniem.
Winchesterowie są niestety dowodem na to, że niektóre seriale nie powinny być tworzone na podstawie swoich sławniejszych poprzedników, jeśli to tylko skok na kasę, ładnie ubrany w nostalgię.