Rzadko kiedy przyznajemy się do tego, że czegoś się boimy. I w sumie nie ma tym nic dziwnego, w końcu zawsze staramy się stąpać twardo po ziemi i nie okazywać nikomu swoich słabości. Zatem co zrobić kiedy towarzyszący nam lęk jest tak ogromny, że serce zaczyna bić mocniej, palce drętwieją, a z czoła powolutku ściekają pojedyncze kropelki potu? Wtedy najlepiej odciąć się od tego, co powoduje ten cały dyskomfort psychiczny oraz fizyczny, ograniczyć i uspokoić, tak wewnętrznie. Jednak co w sytuacji, kiedy źródło strachu jest ciekawe, przyciągające, przerażające, a zarazem ekscytujące?
Taką sytuację miałem chyba pierwszy raz w życiu, grając właśnie w Resident Evil 3. Rozpoczynając swoją przygodę z tym tytułem, już od początku czułem ogromny dyskomfort, ale nie taki, jak zawsze – ten był pobudzający, motywujący i nie pozwolił mi odwrócić wzroku od ekranu telewizora nawet na sekundę. Czemu ta gra wzbudza w nas skrajne emocje?
Zwykły wieczór w Racoon City
Budzimy się, wstajemy, idziemy do lustra. Dzień jak co dzień, nie zanosi się na to, że zaraz wydarzy się coś specjalnego. Przemywamy twarz wodą i okazuje się, że zamieniamy się w zombie, następnie budzimy się jeszcze raz, ponieważ to, co przed chwilą się stało, było tylko złym snem. I co robimy? Ponownie udajemy się do łazienki, żeby sprawdzić, czy na pewno nie jesteśmy żywym trupem. Taki zwykły, normalny wieczór w Racoon City… i nagle BOOM! Ni stąd, ni zowąd wpadamy w wir akcji, gdzie przez najbliższe kilka godzin będziemy walczyć o własne życie.
Resident Evil 3 to gra ogromnie zaskakująca, ciężko przewidzieć, co się zaraz wydarzy, a to sprawia, że staje się ona jedną wielką niewiadomą. Wszystkie akcje wykonujemy pod wpływem impulsu, nie mamy możliwości, aby skrupulatnie, od A do Z, skonstruować sobie plan działania i nim się kierować. Dlatego też już od pierwszych minut rozgrywki należy mieć oczy szeroko otwarte, ponieważ nigdy nie wiemy, z której strony zostaniemy zaatakowani przez jakiegoś zombiaka czy samego głównego antagonistę produkcji, czyli niezłomnego Nemesisa.
Realistyczny horror
W Resident Evil 3 przenosimy się do miasta Racoon City, gdzie wcielamy się w Jill – policjantkę do zadań specjalnych i członkinię elitarnej grupy specjalnej S.T.A.R.S, która nie boi się niczego ani nikogo, oraz Carlosa – członka organizacji Umbrella, żołnierza gotowego do poświęcenia własnego życia dla dobra innych. Obojgiem bohaterów gramy na przemian. Jednak naszą główną postacią bez wątpienia jest właśnie Jill, to od niej wszystko się zaczyna i na niej się kończy. Obie osobistości prezentują się na ekranie naprawdę fenomenalnie – są świetnie dopracowane wizualnie, ale również rewelacyjnie rozbudowane, jeżeli chodzi o ich historie oraz cechy osobowości.
Omawiając najnowszego Residenta, warto zwrócić uwagę na jedną, bardzo ważną, rzecz. Mimo że tytuł możemy śmiało skategoryzować jako postapokaliptyczny horror z elementami science fiction, to również trzeba przyznać, że to niezwykle realistyczna produkcja. Nie wiem czym, jest to spowodowane, w końcu chyba wszyscy mamy pełną świadomość, że epidemia wirusa zamieniającego nas w zombie jest raczej mało prawdopodobna, a zły do szpiku kości potwór-zabijaka nigdy nie pojawi się na naszej planecie. Oby, oj oby… Jednak cała historia oraz świat przedstawiony w tym tytule tak pięknie się spina, że naprawdę ciężko po kilku godzinach rozgrywki nie wyjrzeć przez okno, ot tak, żeby się upewnić, że wszystko jest okej i na pewno nic nam nie zagraża.
Fabularnie gra zachwyca, nie jest za długa i to trzeba powiedzieć głośno, ale za to emocje towarzyszące tej przygodzie totalnie rekompensują nam fakt, że szybko się kończy. W sumie nie wiem, jak potoczyłyby się moje losy w życiu prywatnym, gdybym miał spędzić w tym świecie na przykład dwieście godzin… Może obecnie bałbym się wychodzić z domu.
Tytuł cechuje wartka akcja i fakt, że jest naszpikowany efektami dźwiękowymi i wieloma nieprzewidywalnymi sytuacjami, dzięki czemu nasz puls będzie przyspieszał, a my wkręcimy się w historię.
Miłość w czasach zarazy
Jill i Carlos, Caloros i Jill, siedzą na drzewie i… zamiast się lepiej poznać, to zabijają masę zombie i robią wszystko, co tylko mogą, aby uchronić Racoon City przed totalną zagładą. Łączenie w parę dwójki bohaterów, o których wspomniałem powyżej, jest już chyba takim trochę internetowym trendem. W sieci można znaleźć masę grafik i fanmade’ów na ich temat. Nie ma w sumie w tym nic dziwnego, bowiem w trakcie ogrywania Residenta nie sposób nie zauważyć, że postaci mają się ku sobie i muszę przyznać, że to miłość w czasach zarazy, która porusza bardziej niż niejedna komedia romantyczna. No dobra, ale dlaczego o tym wspominam?
Naszym głównym zadaniem w grze jest pozostanie przy życiu – musimy zrobić wszystko, by nie zginąć. Jednak co można uznać za naszą motywację do podejmowania kolejnych akcji? Jasne, chęć uratowania miasta oraz potrzeba jak najszybszego wydostania się z tego całego kompleksu miejskiego, opanowanego przez zombie, lecz to nie wszystko. Wcielając się w postać Jill, staramy się pomóc Carlosowi, a będąc Carlosem, jesteśmy w stanie oddać życie za Jill. Może ja to trochę zbyt mocno interpretuję i staram się doszukać chociaż jednego pozytywnego aspektu tej całej, dość kuriozalnej, sytuacji, która ma miejsce w Racoon City, ale naprawdę szczerze wychodzę z założenia, że gdyby nie uczucie wiążące ten dynamiczny duet, to historia mogłaby się potoczyć kompletnie inaczej.
O nie! Znowu on!
O tak! Znowu on! Zawsze, kiedy Nemeseis pojawia się w grze, możemy być pewni, że będzie się działo. No po prostu bomba, istna tykająca bomba zegarowa, która robi „tik, tak, tik, tak” i co najgorsze – nie wiadomo, kiedy wybuchnie. Nieczęsto spędzam czas przy produkcjach z kategorii horrorów, ale słowo, jeszcze tak perfekcyjnie rozbudowanego i stworzonego monstrum w grze komputerowej nie widziałem. Nemesis jest po prostu idealnym przeciwnikiem – nie dość, że zrobi wszystko, żeby nas zabić, to jeszcze pojawia się znikąd, a do tego wszystkiego kieruje nim tylko i wyłącznie instynkt zabójcy. Do tego wszystkiego wizualnie potwór prezentuje się kapitalnie oraz niewiarygodnie przerażająco. Nic, tylko się bać, uciekać, strzelać i postarać się go pokonać… ale uprzedzam, nie będzie to wcale takie łatwe.
Strzelam i biegam
Jeżeli chodzi o kwestie gameplayowe i mechaniczne, to producenci wykonali kawał naprawdę solidnej roboty. Rozgrywka jest płynna i nie powinna nam sprawiać żadnych niedogodności czy nieprzyjemności. Poruszanie się po poszczególnych lokacjach można uznać za dość intuicyjne, co sprawia, że nie sposób się w nich zgubić, nawet kiedy uznamy, że chcemy odnaleźć w grze wszystkie znajdźki.
Jeżeli chodzi o system walki, w tym przypadku polega on na wykorzystywaniu przeróżnych rodzajów broni, pistoletów, granatnika, czy po prostu noża i wydaje mi się, że został on dopracowany wręcz do perfekcji – nie powoduje żadnych problemów, jest przyjemny oraz bardzo efekciarski.
Strach się bać
Muzyka – tej w RE3 jest dużo i to nawet zaskakująco sporo, jeżeli spojrzymy na to z perspektywy tego, jak krótka może być gra. Dźwięki towarzyszące poszczególnym akcjom potrafią niejednokrotnie przyprawić o gęsią skórkę, a motywy melodyczne, przypisane do konkretnych bohaterów, naprawdę mogą wywrzeć na nas nie tyle piorunujące, ile przerażające wrażenie. Aż strach się bać. Tutaj szczególnie polecam poszukać w sieci utworu Battle Against the Beast, ponieważ bez wątpienia jest on jednym z najciekawszych, z całej gry.
Wszystko super, ale…
Jakby dobry ten Resident Evil nie był, to trzeba pamiętać, że to jedynie zbudowana na nowo produkcja, na podstawie gry z 1999 roku. Ja nic do tego nie mam, jestem ogromnym zwolennikiem remasterów, wchodzę z założenia, że przywracanie starszych tytułów na rynek to świetna opcja, bo dzięki temu mamy możliwość ponownie przeżyć te wszystkie niezapomniane przygody z dzieciństwa. Jednak jeżeli otrzymujemy produkt, który de facto nie jest czymś nowym, ani czymś, co powstało na podstawie oryginalnego scenariusza, i musimy za to zapłacić, w przypadku konsol, prawie 250 złotych, to coś tutaj ewidentnie nie działa tak, jak powinno. Tym bardziej, że jednak gdzieś z tyłu głowy należy mieć fakt, iż RE3 można na spokojnie, bez większego pośpiechu, ograć wokoło pięć godzin.
Jestem na tak
Gdybyśmy pominęli długość gry, którą i tak nie do końca rozpatruję jako minus, oraz cenę, to śmiało mógłbym stwierdzić, że Resident Evil 3, to najlepsza produkcja, w jaką miałem okazję zagrać w pierwszych miesiącach 2020 roku i to mimo, że nie jestem fanem tego typu tytułów!
Niestety niesmak spowodowany tą wygórowaną ceną notorycznie gdzieś krąży w moich myślach i gdybym w tym momencie stał w sklepie i chciał wybierać miedzy RE3, a na przykład takim Kakarotem, to bez zawahania chwyciłbym za Dragon Balla. Muszę jednak przyznać, że najnowsza produkcja od Capcomu to kawał dobrego shootera fabularnego, w którym można się dosłownie zakochać – ja to zrobiłem, mimo że od wielu lat nie miałem styczności z tą serią. To sprawia, że w najbliższej przyszłości będę musiał odrobić lekcje i zabrać się za ogrywanie poprzedniej części, czyli Resident Evil 2.
Grę polecam wszystkim fanom mocnych i nieprzewidywalnych produkcji oraz tym, którzy lubią do swojego życia wprowadzić odrobinę grozy.
Za edycję pudełkową dziękujemy firmie CENEGA.
- Zjawiskowa i dopracowana grafika,
- Realizm świata przedstawionego,
- Świetnie napisani i skonstruowani bohaterowie,
- Rozbudowane i oryginalne lokacje.
- Długość gry (ale też nie do końca, to taki trochę plus i minus).