Tysiące ręcznie pisanych, oprawionych w skórę tomów zawiera całą prawdę o świecie. Czystą, nieskażoną propagandą, wiedzę. Połyskująca na okładce pieczęć z pasikonikiem – niepozornym stworzeniem, z łatwością kryjącym się wśród traw – oznacza tajne stowarzyszenie zajmujące się szerzeniem dobra: Bractwo Saltamontes. Bohaterowie tego tomu to para nastolatków – Leo i Chiara – wspólnie odkrywających tajemnice świata i przekraczających jego wymiary. W podróż do takiej rzeczywistości wyprawia czytelnika autorka, Monika Marin. Byłam, widziałam, więcej się nie wybiorę.
Prawda i dobro?
Kiedy po lekturze tych prawie pięciuset stron pomyśli się, co właściwie zajęło autorce tyle miejsca, można popaść w konfuzję. Fabułę tomu streszcza się krótko – Leo zostaje przywieziony na wakacje do Toskanii, do znajomych swojego przybranego ojca. Poznaje tam Chiarę, wnuczkę gospodarzy. Dziewczyna pokazuje mu posiadłość, niemalże od razu wyjawiając sekrety związane z nietypową polaną i swoimi doznaniami – czy to podróże w czasie? Być może. Po kilku dniach gospodarze obiecują chłopakowi udział w wyścigach samochodowych swoim Ferrari (bez obaw – książka nie zdążyła się tak rozpędzić, żeby do tego doszło). Wkrótce całe towarzystwo wyjeżdża do Wenecji (oprócz pewnej ciotki, która udaje się w podróż do Monako). Potem wracają, czytają list wyjaśniający zagadki poprzednich tomów, wyruszają w podróż w czasie i przestrzeni, z której oczywiście wychodzą zwycięsko. I koniec.
Wydawnictwo szczyci się tym, że seria Kroniki Saltamontes „to trylogia pełna pięknych wartości”. Niestety kończą się one na słowach. Bohaterowie ciągle rozmawiają o prawdzie, dobru i walce ze złem, ale przez cały tom jedyne dobro, jakie rzeczywiście czynią, to przygarnięcie psa (swoją drogą, to że nastolatkowie chcą przygarnąć bezdomnego psa nie jest czymś niezwykłym). Leo i Chiara całymi dniami włóczą się po Wenecji. Podczas gdy chłopak poznaje tajemniczego Tertiusa, jego przyjaciółka „łazi po sklepach”. Snują się po restauracjach i dyskotekach, wciąż wpadając w portale przenoszące ich w czasie. Żeby jednak uczynić trochę „dobra”, idą z dziadkami do opery [sic!].
Może zejdźmy na moment na ziemię. Wenecja jest uznawana za jedno z najpiękniejszych miast na świecie. Przeszło połowa akcji dzieje się w otoczeniu przepięknego włoskiego renesansu. Autorka nie daje nam o tym zapomnieć nawet na sekundę, traktując powieść jak przewodnik turystyczny. Przypomina mi to ćwiczenia z języka polskiego w podstawówce i „napisz opowiadanie, zawierając określone treści”. Informacje o historii i zabytkach są nachalne, raczej nie przypominają mi książek, w których miasto staje się niemal równoprawnym bohaterem. Odnoszę jednak wrażenie, że o taki efekt chodziło. Wenecja wydaje się tu Słowackim z Gombrowicza, który „wielkim poetą był”. Fragmenty historii tego miasta przedstawione są w taki sposób, że pozostaje tylko zacytować: „jak zachwyca, skoro nie zachwyca?” Od czytania jak to cudownie być w takim wspaniałym miejscu, można stracić ochotę, by zobaczyć je na własne oczy (a szkoda, bo podobno jest niesamowite, muszę teraz odczekać jakiś czas, żeby przestało mi się kojarzyć z książką).
Trudno utożsamić się z bohaterami, których opiekun – dziadek Chiary – jest właścicielem wielkiego hotelu w tym pięknym i prestiżowym, więc też ekstremalnie drogim mieście. Leo i Chiara nie poznają Wenecji jak turyści, od razu są włączeni do elity. W tym kontekście fragmenty o tym, jak w każdym, może obudzić się artysta, brzmią naiwnie. Handlarka na targu może mieć głos Marii Callas, ale na co dzień musi sprzedawać ryby, żeby zarobić na chleb dla rodziny. Nie może sobie pozwolić na podążanie za swoim talentem i odkrywanie tajemnic świata tak jak majętne dzieciaki. Mając, mniej więcej, świadomość przedziałów cenowych, w jakich oscylują weneckie restauracje, zastanawiam się, po co tworzyć książkę, która prezentuje taki obraz świata i jednocześnie cały czas wpierać odbiorcom, że prowadzi ona do prawdy i dobra. Pytanie brzmi: czyja jest ta prawda? Beverly Hills, 90210 też pokazywało jakąś rzeczywistość, młodzież lat dziewięćdziesiątych uwielbiała obserwować losy bogatych, amerykańskich nastolatków, którzy wychowują się w pięknych domach i mają niespotykane w Polsce tamtych czasów problemy. Czy jednak o to chodzi autorce, która ma ambicje prowadzić odbiorców w stronę wartości?
Główne postaci są skrajnie papierowe. Jest w nich wyłącznie dobro i dążenie do prawdy. Nawet „czarny charakter”, Enlil, daje się przekonać do zmiany poglądów w kilka chwil. Tyle że z tego dobra nic nie wynika. Pragnienie, żeby na świecie nie było wojen, wydaje się ważne, ale czy to jedyny sposób, aby zmieniać rzeczywistość na lepszą? Tezą, że zło bierze się z doznanej krzywdy, autorka zaorała samą siebie – wszak każdy z głównych bohaterów doznał krzywdy na starcie życia – wszyscy zostali oddzieleni od rodziców. Najdziwniejsza pod tym względem jest sytuacja Chiary. Jej rodzice wyjechali i zostawili ją z dziadkami, szanując ich więź. A co z szacunkiem do więzi między rodzicami a dzieckiem? Jakim cudem „idealny” dziadek Adam i jego „idealna” żona Giuseppina wychowali tak „nieidealne” dziecko? A może po prostu obecność rodziców Chiary nie pasowała autorce do koncepcji, więc szukała pretekstu, żeby się ich pozbyć? Tak czy siak więź dziewczyny z dziadkami też poddałabym w wątpliwość, skoro doznaje ona regularnych odlotów w inne światy i nie zdobywa się na rozmowę z nimi, a starsi państwo nie zauważają, że z wnuczką dzieje się coś dziwnego.
Świat przedstawiony
Powieść sprawia wrażenie, jakby autorka miała ambicje sięgania po oniryczne wzorce. Kronikom Saltamontes daleko jednak chociażby do Sklepów cynamonowych. Rzeczywistość „tu i teraz” przenika się z sennymi widziadłami i iluzjami (czy raczej, jak się okazuje, podróżami w czasie) jednak efekt nie jest zadowalający. Brakuje w nim emocji, autentyczności wrażeń. Tego, przez co każdy, kto czytał w dzieciństwie Opowieści z Narnii, miał ciarki na samą myśl o przekroczeniu bramy szafy. Tam wokół zmiany wymiaru było budowane napięcie. Tutaj bohaterowie po prostu wpadają w portale i nie robi to na nich większego wrażenia. Czasem coś ich rozbawi, czasem przerazi, ale szybko przechodzą nad tym do porządku dziennego. Nie przyszło im też do głowy opowiedzenie o dziwnych przygodach dziadkowi Chiary, mimo że sprawiał wrażenie kogoś, kto może coś wiedzieć na ten temat.
W czasie kiedy rodzinka przebywa w Wenecji i doświadcza tam przygód przez kilka dni, (wyraźnie zaznaczone dnie i noce) ciocia Amelia okrywa rodzinne tajemnice w Monako. Wątek ten należy do sprawniej napisanych, a postać kobiety swoją werwą i przedsiębiorczością przypomina mi Joannę z Całego zdania nieboszczyka Chmielewskiej. Kilkugodzinne przygody związane z wydobywaniem skarbu z kanału przeplatają się ze zdarzeniami weneckimi, bowiem wątki są prowadzone równolegle. Ten, ciekawy z uwagi na suspens, zabieg, zupełnie psuje koncepcję spójności czasu powieści. To tak jakby czyjeś przygody z dwóch tygodni były przeplatane scenami z ciągle tego samego dialogu. Takich rzeczy nawet w Klanie nie robią! Mimo że powieść dotyczy podróży w czasie, uważam, że to spore nadużycie.
Skoro już jesteśmy przy podobieństwach do Klanu – dialogi w powieści są nierówne. Zdarzają się momenty lepsze, ale przeważnie jest kanciasto. Nie jestem osobą szczególnie wyczuloną na tę sferę, szczerze podobał mi się serial 1983, mimo że poziom jego dialogów został zrównany z ziemią we wszystkich recenzjach. Tam nie zwróciłam na to uwagi, a tutaj nie da się tego zignorować. Od pierwszego rozdziału w tym aspekcie powieści coś nie gra, zgrzyta złamanie zasady Show don’t tell. Zbyt wiele treści ląduje w dialogach, a za mało w akcji. Te wszystkie wspaniałe wartości, którymi szczyci się wydawca, też znajdują się właśnie tam – w rozmowach, nie w przygodach bohaterów. Do tego ich nienaturalność kojarzy się z nachalnym dydaktyzmem. Bywa, że tam, gdzie mogłyby się pojawić powtórzenia, zauważamy dziwne zwroty. Nastolatek Leo mówi więc do swojej przyjaciółki (dziewczyny?) – „to poszukajmy tego wychodka”. Słowo „toaleta” pada kilka linijek wcześniej. Rozumiem, że w takiej pięknej książce o wartościach słowo „kibel” nie mogłoby przejść. Ale czemu nie „łazienka”, „ubikacja”, „WC”? Dlaczego młodzież ma w eleganckiej, weneckiej restauracji szukać „wychodka”? Wrażenie absurdu sięgnęło zenitu, kiedy w jednym z ostatnich rozdziałów dziadek, do tej pory posługujący się zwyczajną polszczyzną, pompatycznie odpowiada „Jam to uczynił”.
Podobnie jest z ilustracjami. Niektóre z nich można by nazwać małymi dziełami sztuki, są obiecująco piękne i intrygujące, ale znajdą się też takie, na których postaci są kanciaste, a perspektywa zaburzona. Niemniej szata graficzna to raczej duży plus tego wydania.
To, że powieść jest skierowana do dzieci nie jest wytłumaczeniem dla jej naiwności. W końcu autorka sama wkłada w usta jednej z postaci słowa: „Nie można z dzieci robić głupców. One często znają odpowiedzi na wiele pytań, z którymi borykają się dorośli” (s. 211). Dlaczego nie może więc zaproponować im opowieści, która będzie pokazywać złożoność świata, nauczy, jak radzić sobie ze złem, zachęci do czynienia dobra, pokazując, na czym to w praktyce polega? Czemu „wartości” są tu ładowane łopatą, wykładane w dialogach? Dzieci są mądre – ich pokolenia poznały się na nieśmiertelnych Opowieściach z Narnii, Harrym Potterze, Percym Jacksonie czy Panu Kleksie. Kroniki Saltamontes nie mają im nic nowego do zaoferowania.
1Witold Gombrowicz, Ferdydurke.