OASIS – tu spełniają się marzenia i każdy może być, kim tylko zechce. Kruczek tkwi w tym, że jest to wirtualne miejsce, a ludzie korzystają z niego, by uciec przed rzeczywistością – często koszmarną i pozbawioną nadziei na lepsze jutro. OASIS to dzieło życia Jamesa Hallidaya, a odkrycie jego tajemnic to cel większości użytkowników. Dlaczego? W swoim testamencie twórca gry oznajmił, że prawa do niej otrzyma osoba, która znajdzie trzy klucze prowadzące do easter egg. Tak, jeden gracz zostanie milionerem i właścicielem OASIS – musi tylko znać na wylot całą popkulturę lat 80. i dodatkowo życiorys Hallidaya. Świetna metoda na znalezienie odpowiedzialnego następcy, nie ma co.
Uczta dla oczu
O ile do książki Ernesta Cline’a mam mieszane uczucia (za pierwszym razem ją pochłonęłam, za drugim co kilka stron ogarniał mnie cringe), tak film jest miłą odmianą i naprawdę fajnym doświadczeniem. Nie hołubił za mocno nostalgii; twórcy skupili się na queście grupy przyjaciół. Co oczywiście nie znaczy, że zabrakło popkulturowych odniesień do dekady młodości Hallidaya. Oj, wręcz przeciwnie – w końcu bez tego Player One nie ma sensu. Każdy kadr napakowany został przeróżnymi mrugnięciami okiem do widowni – postaciami, przedmiotami, pojazdami – i to było dobre posunięcie ze strony Spielberga. Nie odwracają one jednak uwagi od fabuły, a po prostu urozmaicają rozrywkę i są ciekawymi smaczkami dla uważnych widzów; sprawiają, że świat filmu tętni życiem. Od Parku Jurajskiego, przez King Konga, Powrót do przyszłości, Terminatora, Stalowego giganta, Akirę… Reżyser sięgnął do dzieł kolegów po fachu, Jamesa Camerona, Roberta Zemeckisa czy odwiecznego frenemy Stanleya Kubricka.
Spielberg przyzwyczaił nas też do wysokiej jakości swoich filmów – ma być spektakularnie i wciągająco. Nawet jeśliby wyłączyć dźwięk (choć po co?), można z łatwością śledzić akcję. Tak jest też w przypadku Player One. Efekty są świetne, a postacie CGI nie rażą sztucznością. Dobrze skonstruowany został też kontrast pomiędzy kolorowym światem OASIS a szarą rzeczywistością zwykłych ludzi.
Być (online) czy nie być (online)… Oto jest pytanie
Player One lekko zapuszcza się na teren konwersacji o uzależnieniu od „komputerów”, delikatnie zanurza stopę w rzekę dyskusji na temat relacji międzyludzkich online kontra IRL. Ale nie wnosi do tego tematu nic konstruktywnego, a moim zdaniem nawet szkodzi swoją banalnością i niezrozumieniem źródła problemu.
Reperkusje działań w OASIS są odczuwalne w „prawdziwym” świecie – czy chodzi o stratę kilku monet, całości swojego dobytku czy nawet życia (ech, ci asasyni i chciwe korporacje). Ale film przedstawia to mimochodem, zaraz wracając do wybuchowych wyścigów i zabawy, a widz nie czuje strachu o los postaci. I może nie musi? W książce napięcie prawie nie istniało, więc po filmie też nie spodziewałam się emocjonalnego rollercostera. Dostałam dokładnie to, czego oczekiwałam – niewymagającą, ślicznie zapakowaną rozrywkę.
Aktorzy odgrywają swoje role poprawnie – nie mają zbyt wiele pola do manewru czy improwizacji. Nie można przyczepić się do ich interpretacji postaci. Mam za to kilka „ale” do samego doboru obsady (niepochlebnych „ale”, głównie o postaciach Wade’a i Samanthy), ale to chyba temat na osobny artykuł.
Długo, naprawdę długo zastanawiałam się nad oceną Playera One. Wizualnie jest perfekcyjny. Wszystkie zmiany dokonane w scenariuszu, które odbiegają od książki, są absolutnie usprawiedliwione. Dotyczy to głównie wyzwań w polowaniu na easter egg. Zostały podmienione tak, by jak najlepiej wykorzystać możliwości kina, to jest wyglądać świetnie i dynamicznie. Szczególnie scena z drugim kluczem robi z tego użytek to do granic możliwości – to najlepsze momenty w całej produkcji.
Bardzo się cieszę, że trafiła mi się okazja zobaczenia film Player One w kinie IMAX, na ogromnym ekranie z dźwiękiem Surround Sound. Toteż polecam, bo zdecydowanie warto, ale niekoniecznie mam ochotę na powtórkę. Nie jest to mój faworyt w repertuarze Spielberga.
Tytuł oryginalny: Ready Player One
Reżyseria: Steven Spielberg
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 2 godziny, 19 minut