Netflix oferuje swoim widzom nie tylko nowości, popularne seriale, czy produkcje z serii original, ale także perełki kinematografii, które w gąszczu premier się gubią. Mimo wszystko warto zwracać uwagę na produkcje nieco starsze. Dlatego też 22 czerwca widzowie mogli po raz drugi ujrzeć film Brain on Fire. Tym razem nie na kinowym ekranie, a na monitorach własnych komputerów.
Koniec bajki
Susannah Cahalan jest młoda, piękna i szczęśliwa. Dzięki uporowi i ambicji zdobyła pracę marzeń, do szaleństwa kocha swojego chłopaka i może liczyć na wspierających ją rodziców w każdej sytuacji. Co w tej historii mogło pójść nie tak? Pewnego dnia dziewczyna zachorowała. Na co? Do końca nie wiadomo.
Zaczęło się od drobnych, prawie nic nie znaczących objawów: przemęczenia, bóli i złego samopoczucia. Lekarz obstawił przepracowanie, później niezdrowy styl życia, a ostatecznie oskarżył bohaterkę o alkoholizm, a nawet narkomanię. Badania wskazują na to, że Susannah jest okazem zdrowia, jednak choroba pogłębia się.
Napięcie wisi w powietrzu
Mówiąc o Brain on Fire nie sposób nie wspomnieć o niesamowitym klimacie tego filmu. Historia, przez większość czasu, okryta jest aurą tajemniczości. Nikt do końca nie wie, o co chodzi. Ani lekarze, ani Susannah, ani nawet widz. Emocje stopniowo rosną, jednak poczucie zagubienia nie maleje. Stan głównej bohaterki pogarsza się, a pytań jest więcej.
W miarę pojawiania się u protagonistki kolejnych dolegliwości film staje się coraz bardziej dynamiczny. Twórcy starają się oddziaływać na zmysły widza. Zarówno na wzrok, za pomocą niestandardowych ruchów kamery (choć z początku brak konsekwencji prowadzenia narracji mógł irytować), jak i słuch, na który wpływa bardzo dobrze dobrana muzyka oraz zabawa dźwiękiem – słyszymy myśli głównej bohaterki, dzięki czemu angażujemy się w historię jeszcze bardziej. Wydawać się może, że widz obserwuje świat oczami dziewczyny i z biegiem czasu sam odczuwa psychozy, które przeżywa Susannah.
Mimo że przez większą część filmu atmosfera jest napięta, nie męczy ona odbiorców. Scenarzyści, raz na jakiś czas, rozluźniają klimat i pozwalają widzom odpocząć. Taki efekt uzyskali dzięki dowcipom, które są nie tylko zabawne, ale także błyskotliwe – przez to pasują do całej historii i nie wydają się być wymuszone.
Schemat pogania schemat
Jeśli chodzi o bohaterów, myślę, że są oni jedną ze słabszych stron produkcji.
Postacie jawią się jako schematyczne. Susannah to zwykła, ale za to ładna dziewczyna z wieloma sukcesami na koncie, jej chłopak, Stephen, bardzo ją kocha i mimo drobnych sprzeczek oboje się dogadują. Rodzice głównej bohaterki przyjaźnią się, a dla córki są w stanie zrobić wszystko. Nawet szef Susannah, który na pozór jest oschły i wymagający, uwielbia dziewczynę i wspiera ją niezależnie od sytuacji. Pojawia się także drugoplanowa postać – Margo – najlepsza przyjaciółka głównej bohaterki, która wzbudza sympatię, ale nie podziw.
Schematy w tym filmie są aż nad to widoczne. Postacie wydają się płaskie i bez charakteru. Przez to, że tak duża część produkcji została przeznaczona na pojawiające się objawy choroby, producenci zapomnieli o rozwoju bohaterów. Ciężko ich polubić, bo widz praktycznie ich nie zna.
Na szczęście w filmie postawiono na naturalność. Susannah, mimo że wydaje się typową Mary Sue, w rzeczywistości jest całkiem zwykła. Przypomina dziewczynę z sąsiedztwa – jest miła i sympatyczna, do tego ładna, ale nie wyidealizowana. Nie chodzi ona umalowana, jej włosy nie zawsze są idealnie ułożone, a strój nie zachwyca.
And the Oscar goes to…
Gra aktorska stoi na przyzwoitym poziomie. Chloë G. Moretz dobrze odegrała Susannah. Może ta rola nie była niezwykle trudna, ale w pewnym sensie wymagająca. Aktorka musiała się wcielić w postać niezwykle dynamiczną. Gwiazda idealnie odegrała wszystkie stany, w których znajdowała się główna bohaterka. Najpierw jedynie zmęczenie, bóle, a ostatecznie dolegliwości związane z chorobami psychicznymi. Susannah słyszała głosy, a także widziała rzeczy, których nikt z otoczenia nie dostrzegał. Zarówno w mimice, jak i ruchach Moretz widać całkowite zaangażowanie, aktorka nie tylko wcieliła się w postać, ale w pewnym sensie stała się tą młodą dziewczyną.
Reszta obsady nie miała aż tak wymagających ról. Grali oni postacie klasyczne, wręcz archetypiczne. Mimo to dotrzymywali kroku Chloë Moretz, dzięki czemu stworzyli spójną historię.
Prawdziwa historia
Według mnie jednym z ważniejszych aspektów filmu jest to, że został oparty na faktach. Opowiada prawdziwą historię Susannah Cahalan, autorki książki Brain on Fire, która w rzeczywistości przeżyła to, co zaprezentowano w adaptacji.
Jest to ważne nie tylko ze względu na konieczność przedstawiania osób w trudnych sytuacjach życiowych, które wymagają wiele sił, by sobie z nimi poradzić, ale przede wszystkim, by pokazać, że każdego może dopaść choroba i o każdą osobę należy walczyć.
W skrócie, Brain on Fire to doskonale zrealizowany film, który opowiada o niezwykłej, ale autentycznej historii. Forma realizacji produkcji w wielu momentach przeraża, ale jednocześnie dostarcza ogromną dawkę emocji. Jak wszystko, Brain on Fire również ma swoje wady: postacie drugoplanowe zostały zaniedbane, przez co widz aż tak nie przywiązuje się do historii.
Jednak z pewnością można powiedzieć, że jest to film, z którym warto się zapoznać. Nie tylko po to, by dobrze spędzić czas przed ekranem monitora, ale także by poznać historię kobiety takiej jak Susannah Cahalan.
Tytuł oryginalny: Brain on Fire
Reżyseria: Gerard Barrett
Rok powstania: 2016
Czas trwania: 1 godzina 35 minut