Niedorośli? „Niespokojni” – recenzja książki

-

Spodziewacie się kontaktu z wybitnymi artystami? W „Niespokojnych” jest ich cała trójka. Ingmar Bergman – niewymagający przedstawiania szwedzki reżyser, Liv Ullmann – wybitna norweska aktorka, a także ich córka – pisarka, Linn Ullmann. Apetyt rośnie? Niestety „Niespokojni” to bardziej trudny portret rozczarowującego dzieciństwa i relacji z rodzicami narratorki niż ciekawy wizerunek artystycznej rodziny. Mój zawód po lekturze, wydaje się proporcjonalny do żalu, jakim dzieli się z nami narratorka w tej autobiograficznej opowieści.
„Dziewczynka”

Książka składa się z sześciu części opisujących relacje autorki z rodzicami, którzy przestali wieść wspólne życie, gdy „dziewczynka” miała około trzech lat. Używam tego określenia dlatego, że narratorka również mówi o sobie w ten sposób. Opisuje swoje dzieciństwo głównie w trzeciej osobie, pisząc właśnie o „dziewczynce”. W części poświęconej relacjom z matką, a także odnosząc się do siebie jako dorosłej, używa pierwszej osoby. Zabieg ten, mimo że jest zrozumiały i każe zastanowić się nad tym, jak postrzegała siebie w różnych okresach życia, irytuje. Na dobrą sprawę w książce trudno znaleźć postaci, które naprawdę można obdarzyć sympatią. Każdą z nich można zrozumieć, często współczuć bądź kibicować, ale tak naprawdę polubiłam tylko stale zmieniające się opiekunki, mocno stąpając po ziemi , starające się dbać o ludzi, a nie tylko o marzenia. Narratorka jednak ich nie lubiła, może właśnie dlatego, że potrafiły dbać o nią bardziej niż rodzina, która jest źródłem nieustających rozczarowań.

Taśmy

„Kobiety”, jak nazywa opiekunki narratorka, ostatecznie przejmują dowodzenie w domu starzejącego się i umierającego Bergmana, nierzadko krytykując zachowania córki. Potrafią zrozumieć potrzeby chorego i dążą do ich zaspokojenia. Tymczasem Ullmann dąży do realizacji własnych celów. Stara się zaklinać rzeczywistość, przekonując ojca do serii wywiadów, mimo że z zamieszczonych w książce transkrypcji wynika, że praca ta prowadzi donikąd, a reżyser wyraźnie i wielokrotnie podkreśla, że go to męczy i nie chce dalej pracować. Poszukiwanie straconego czasu jak dotąd udało się w literaturze tylko Proustowi. Córka próbuje naprawić relacje z ojcem, bagatelizuje pojawiającą się myśl, że już za późno.

Czytając taki dialog:

ONA Ten gabinet masz od wielu lat.

ON Od wielu lat.

ONA Od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego?

ON Tak?… Nie, nie wiem.

ONA Raczej tak, od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego. Zbudowałeś ten dom, kiedy byłeś z moją matką.

ON To było w sześćdziesiątym siódmym?

ONA Tak. Ja się urodziłam w sześćdziesiątym szóstym, dom był gotowy latem sześćdziesiątego siódmego.

ON Hm… Tak…

Długa pauza

ON Ty się urodziłaś w sześćdziesiątym siódmym?

ONA Nie. W sześćdziesiątym szóstym.

ON W sześćdziesiątym szóstym?

ONA Tak.

ON Mój ty świecie!

ONA Ale ty…?

ON (przerywa) Cieszę się, że cię widzę!

ONA A ja się cieszę, że widzę ciebie!

(str. 101/102)

nie czuję współczucia ani dla starzejącego się Bergmana, ani dla narratorki, dla której widmo utraty rodzica staje się namacalne. Raczej złoszczę się na to, że Ullmann skłaniając ojca do wywiadów ponad jego siły, męczy go, a wybierając takie fragmenty (a jest ich co najmniej kilka) do publikacji, obnaża to, co powinno pozostać intymne i traci czas czytelnika. Ten fragment pokazuje jedynie postępującą demencję wielkiego twórcy. Rozumiem, że taśmy zawierające sześć ostatnich wywiadów z Bergmanem (o ile można tak powiedzieć – dla bezpieczeństwa nazwałabym je ostatnimi rozmowami z ojcem autorki) są dla Ullmann jak relikwie, ale czytanie takich dialogów jest męczące i budzi zażenowanie wiążące się z myślą, że wkraczamy już na zbyt prywatny grunt, a chcielibyśmy pamiętać wielki umysł i jego wspaniałe wytwory. Czy chodzi o urealnienie oczekiwań? O to, że każdy, nawet wielki, jest tylko (lub aż) człowiekiem, że starzenie się, słabości są bardzo ludzkie i przez to prawdziwe? Być może sztuka nie musi być przyjemna, ma dotykać prawdy. Niemniej mam wrażenie, że niejedno dzieło sztuki (nie tylko literackiej) przedstawiało już ten temat w zręczniejszy sposób.

Magnes

Dwie pierwsze części dotyczące relacji narratorki z ojcem, dziecięcego pobytu w Hammars, gdzie znajdował się dom Bergmana i ostatnich lat jego życia, kiedy to nagrywali owe „taśmy”, frustrują. Szczerze wyznam, że miałam ochotę porzucić lekturę i nie wracać do niej nigdy więcej. Sprawdzałam nawet w opisie wydawcy, co mogło się w tej książce podobać. Informacja na okładce jest lakoniczna, najzupełniej zgodna z prawdą, choć w małym stopniu oddaje klimat książki. Coś jednak sprawia, że nie można jej tak po prostu odłożyć. Trzecia część przedstawiająca świat trudnych relacji autorki z matką mocno związuje czytelnika z bohaterką. Ten fragment mocno kontrastuje z resztą książki, budzi może nie sympatię, ale jakimś rodzaj zrozumienia dla „dziewczynki”, która po prostu nie może mieć w tej opowieści imienia. Okazuje się, że specyficzne relacje pomiędzy Bergmanem a córką – oparte o surowość, dystans i zasady – dają jej więcej bezpieczeństwa niż więzi z matką. Że pobyt w Hammars to możliwość spędzenia czasu z rodzicem w przewidywalnych, stabilnych warunkach, których tak potrzeba w wychowaniu. Dzięki części poświęconej stosunkom z matką jesteśmy w stanie zrozumieć i przyjąć to, co wiąże się z ojcem. Złoszczą sytuacje, w których bohaterka musi wykazać się większą dojrzałością niż jej matka, czy te, w których nikt nie potrafi zaopiekować się popadającą w nerwicę „dziewczynką”. Ullmann nie chce się skarżyć, podkreśla pozytywne aspekty relacji z matką, ale wielki żal o to samotne, dziwne dzieciństwo wypływa z jej zdań rwącą rzeką. Mam wrażenie, że w tym momencie (mniej więcej w połowie książki) poczułam się w dziwny sposób odpowiedzialna za bohaterkę. Mimo że lektura nie sprawiała mi przyjemności, chciałam czytać dalej. Może żeby przekonać się, że „dziewczynka” jakoś szczęśliwie przebrnęła do dorosłości. A może liczyłam na to, że jej rodzice dojrzeją do rodzicielstwa?

Syn marnotrawny

Z perspektywy własnej dorosłości Linn Ullmann określa swoich rodziców jako na swój sposób niedojrzałych. Mało tego, starzejący się Bergman sam mówi o sobie „Jestem siedemdziesięcioczteroletnim mężczyzną […] i Bóg wreszcie wykopał mnie z pokoju dziecięcego” (str. 307). Pojawia się poruszająca metafora syna marnotrawnego, który jest najczulej przyjmowany, kiedy wraca. Ullmann tak pisze o swoich rodzicach:

Chcieli być wolni. Chcieli być dziećmi. Rozmawiali o wolności i sztuce, ale za każdym razem, gdy nieznanego było już za dużo, pędem wracali do tam, gdzie bezpiecznie […] oboje chcieli być synami marnotrawnymi, a kiedy zabawa się kończyła, pragnęli wracać do domu. Albo z niego odchodzić. Albo wracać. Albo odchodzić. Syna marnotrawnego kocha się najbardziej.

Żal i frustracja

Warto zwrócić uwagę na warsztat, a właściwie kunszt pisarski autorki.. Buduje ona zdania, które czytają się niemal same. Lekkość stylu przy takiej głębi wypowiedzi to niewątpliwie atut książki. Kontrastuje to z kompozycją i samą narracją, która sprawia, że dzieło jest trudne w obiorze jako spójna całość. Autorka operuje osobistymi znaczeniami w taki sposób, że nie zawsze chce się za nimi podążać. Wprowadza mnóstwo dygresji, czy raczej impresji, choćby o tym, jak niezgrabny był sprzedawca w sklepie RTV. Dopiero w następnej części możemy to powiązać z cechą, jaką przypisuje kobietom w swojej rodzinie, ale i tak nie ma jasności, czy może nie dotyczyło to bardziej skojarzenia z postępującą niesprawnością ojca.

Uwielbiam, gdy w książkach sekwencje ułożone są nieprzypadkowo. Gdy każda dygresja ma swój sens, łączy się z czymś, tworzy skojarzenia i klimat. Tu mamy do czynienia z innym zjawiskiem. „Niespokojnym” daleko do matematycznej precyzji. To raczej luźny ciąg skojarzeń cierpiącej osoby, za którym trudno podążać, bo jest zamknięta w świecie własnych przeżyć. Ullmann pozwala sobie zapomnieć o odbiorcy do tego stopnia, że pisze:

„Siedem lat później leżę na kanapie w domu w Oslo. Mąż i moja córka śpią na górze. Jest noc albo wczesny poranek, jeszcze daleko do świtu. Przesłuchuje taśmy. Jest czwarta.” (str. 387)

Przypomina mi to słynną scenę z „Rejsu”, kiedy główny bohater raczy nas kwestią „urodziłem się (…) w lipcu, znaczy dokładniej w połowie lipca, w drugiej połowie lipca właściwie, dokładnie 17 lipca.” Tym razem jednak to w ogóle nie jest zabawne. Raczej męczące, tak jak tylko może być podążanie przez przeszło 400 stron za własnymi skojarzeniami osoby próbującej poradzić sobie ze stratą, a nie konstruującej opowieść. Wiele wypowiedzi brzmi tak, jakby autorka tylko zapisywała swoje myśli, nie poddając ich żadnej selekcji. Osoba cierpiąca po stracie często nie jest w stanie kontrolować swojej wypowiedzi, jej uczucia, cierpienie snują się swoimi szlakami, do których brakuje mapy. Rola osoby towarzyszącej żałobnikowi jest trudna. To bycie obok, przyjmowanie na siebie uczuć, często sprzecznych i trudnych. I taką właśnie funkcję wyznacza autorka czytelnikowi. Miałam wrażenie, że oczekuje ode mnie, że będę trochę jak jej mąż – cierpliwa, wyrozumiała, nieoceniająca, ale też niepróbująca znaleźć swojego miejsca w jej żalu. W całej opowieści. Nie ma tu przestrzeni na relację. Jest tylko próba poradzenia sobie z żałobą – po ojcu i trudnym dzieciństwie autorki.

Próbowałam wyobrazić sobie tę książkę jako film. To byłoby trudne, artystyczne kino. Po seansie wyszłabym z bólem głowy, ale z uczuciem, że zobaczyłam coś prawdziwego, choć bolesnego i pełnego sprzecznych uczuć. I nie chciałabym oglądać tego ponownie.

Niedorośli? „Niespokojni” – recenzja książki

 

 

Tytuł: Niespokojni
Autor: Linn Ullmann
Wydawnictwo: Foksal
Ilość stron: 448
ISBN: 978-83-280-5396-0

Emilia Owoc
Emilia Owoc
Zwolenniczka powagi, która nigdy nie wyrosła ze śpiewania do udawanych mikrofonów. Bez reszty zafascynowana wewnętrznymi światami. Zawodowo i prywatnie.

Inne artykuły tego redaktora

Popularne w tym tygodniu