Zacznijmy tym razem od ciekawostki: Shane Black zagrał w Predatorze z 1987 roku, a w 2018 stanął za kamerą najnowszego filmu o tym myśliwym z kosmosu. Chociaż grana przez niego postać nie przeżyła na ekranie dłużej niż trzy kwadranse, to wiele wskazywało na to, że aktor całkiem dobrze rozumie klimat całej serii. Przy okazji Predator nie jest jego reżyserskim debiutem, stanął też za kamerą Iron Mana 3 (2013) oraz Nice Guys. Równi goście (2016). Przyciągnęłam już waszą uwagę? W takim razie przejdźmy do recenzji najnowszej produkcji Shane’a Blacka.
Ale z ciebie brzydki sku…rczybyk!
Obserwując, jak twórcy podczepiają kolejny film pod serię z przeszło trzydziestoletnią historią wzlotów i upadków, trudno oprzeć się wrażeniu, że rzucają się na głęboką wodę. Z perspektywy widza pozostaje mieć tylko nadzieję, że nie skaczą na główkę i potrafią pływać. W przeciwnym wypadku wtopią, a krytycy będą jak szalona rzeka i nie zostawią na nich suchej nitki. Zadanie stworzenia z kilku (często oddzielonych od siebie latami) produkcji spójnego i sensownego uniwersum jest trudne, jednak wykonalne. Wystarczy tylko, że podejdziemy do tematu z rozsądkiem i odrobiną pomysłu na to, jak nową część podpiąć do już istniejącego cyklu, unikając rażących nieścisłości.
Po seansie najnowszego Predatora odniosłam wrażenie, że Black miotał się pomiędzy różnymi koncepcjami. Zacznijmy jednak od początku – Quinn McKenna (Boyd Holbrook) jest snajperem ze sporą dawką pecha. Jedną ze starannie zaplanowanych misji odbicia zakładników, w której brał udział, całkowicie niweczy katastrofa statku kosmicznego. W efekcie jego oddział ginie, a on sam wchodzi w posiadanie artefaktów obcego – charakterystycznej maski oraz naramiennika, które postanawia zachować, by mieć dowód na to, czego był świadkiem. W tym miejscu zaczyna się jazda bez trzymanki, okazuje się bowiem, że to nie pierwszy raz, kiedy na Ziemi pojawiają się obcy (tak, to sequel), więc zdobyciem wspomnianych przedmiotów zainteresowani są przedstawiciele tajnej agencji rządowej, gotowi zamieść cały incydent pod dywan, a kilka trupów upchnąć do szafy.
Jeśli krwawi, to można go zabić
W efekcie przeróżnych fabularnych zawirowań zbiera się drużyna, składająca się z McKenny i jego nie-do-końca-poczytalnych kompanów, których poznał w drodze do wojskowego psychiatryka, oraz pani naukowiec, znającej się na hybrydach wszelkiej maści, która chętnie dobrałaby się do DNA kosmity. W trakcie filmu dowiadujemy się bowiem, że Predatorzy ulepszają swój kod genetyczny, cały czas ewoluując w coraz to większe i bardziej skuteczne maszyny do zabijania. Zaś coraz częstsze wizyty na naszej planecie nie są przypadkowe i nie wynikają wyłącznie z tego, że stanowimy tak świetną zwierzynę łowną. Nie chce zdradzić wam zbyt wiele z fabuły, by nie zepsuć przyjemności z oglądania, dość więc powiedzieć, że nici łączące ten film z poprzednimi są wyraźne i niemal nie sposób ich nie zauważyć.
Akcja kultowej już produkcji z 1987 roku rozgrywała się w dżungli, dzięki czemu widz odczuwał charakterystyczny klimat zagrożenia, spowodowany tym, że kosmiczny łowca mógł uderzyć w każdej chwili, z dowolnej strony i zabić kolejną osobę. Najnowszy Predator nie oddaje tego poczucia nieuchronnego niebezpieczeństwa, towarzyszącego bohaterom na każdym kroku. Nie buduje napięcia i oczekiwania na pojawienie się przeciwnika. Właściwie nie ma scen, w których nie przewidzimy, że lada chwila na ekranie zagości wróg. W dużej mierze to ten brak atmosfery może być wynikiem fabuły, która gna przed siebie, przerzucając protagonistów do kolejnych lokacji pod byle jakimi pretekstami. Nie bez znaczenie jest też fakt, że kreacje postaci pozbawione są większej głębi i nie wyróżniają się niczym, co pozwalałoby widzowi nie tylko polubić członków tej zbieraniny, ale też zapamiętać ich imiona.
Łubudubu bęc!
W Stanach Predatora opatrzono kategorią wiekową R, a to za sprawą tego, że na kinowym ekranie zobaczymy wiele różnych sposobów, na jakie można zgubić własne wnętrzności, stracić głowę, utoczyć komuś krwi lub zrobić krzywdę w inny, równie widowiskowy sposób. Trup ściele się gęsto, a jucha cieknie właściwie już w pierwszych minutach produkcji. Nie zabraknie też strzelanin, wybuchów i całej tej akcyjnej otoczki, którą zazwyczaj ogląda się niezwykle przyjemnie na wielkich ekranach. Jeśli jednak spodziewacie się niezłych efektów specjalnych, to produkcja was rozczaruje – o ile do wykreowania sylwetki Predatora naprawdę ktoś się przyłożył, o tyle wybuchy, kraksy i cała reszta nie prezentuje się zbyt dobrze.
Reasumując, najnowszy Predator to produkcja, od której wiele osób może się odbić i to z różnych przyczyn – od braku klimatu „jedynki”, przez morze głupotek fabularnych, na które czasami trudno przymknąć oko i stosunkowo wolno rozwijającą się fabułę, kończąc zaś na warstwie wizualnej czy kreacji postaci. Wracając zatem do tego, o czym mówiłam wcześniej, że odnoszę wrażenie iż Black nie wiedział, w jakim kierunku chcę ze swoim filmem pójść – z jednej strony nie stroni od nawiązań do poprzednich części, z drugiej momentami przekreśla to, co wydawało się już stałym elementem tej franczyzy.
Płyńmy jednak do brzegu, bo mimo niedoskonałości, dostajemy produkcję, na której możemy się całkiem dobrze bawić – mnie się to udało, chociaż nie pokuszę się o stwierdzenie, że jest to film dobry.
Tytuł oryginalny: Predator
Reżyseria: Shane Black
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 1 godzina 47 minut