Nie strasz, nie strasz… „Wiedźmin: Rodowód krwi” – recenzja serialu

-

Ilekroć wypowiadam się na temat netflixowego Wiedźmina, mam potrzebę uprzedzenia, iż nie należę do fanek uniwersum. Co to znaczy? Że ani nie grałam w grę, ani nie pochłonęłam wszystkich książek Sapkowskiego (choć powoli staram się to nadrabiać). Wspominałam o tym zresztą już parokrotnie, kiedy recenzowałam sezon pierwszy w tekście Dasz mu grosza? (z oceną 7/10) oraz drugi – w Płoń rzeźniku, płoń (7,5/10).

Uważam, iż to tło jest o tyle istotne, że w przeciwieństwie do zapalonych fanów serii, nie mam wobec kolejnych produkcji Netflixa żadnych oczekiwań. Nie miewam też, za przeproszeniem, „bólu d*py” na widok czarnoskórych elfów.

Prawdopodobnie to właśnie dlatego Rodowód krwi okazał się w moich oczach całkiem niezłym serialem. Ewentualnie zadecydował o tym fakt, iż zasiadałam do oglądania z nastawieniem: „Wszyscy krzyczą, że to straszne g*wno, więc nie ma co oczekiwać zbyt wiele”. Ludzie skutecznie straszyli, naprawdę. Na tyle, że zawiesiłam prequelowi Wiedźmina poprzeczkę tak nisko, iż tylko najgorsza szmira mogłaby jej nie przeskoczyć. A to wcale najgorsza szmira nie była.

Wiedźmin Rodowód krwi / Netflix
Kadr z serialu Wiedźmin: Rodowód krwi / Netflix
Co tu się dzieje?

Rodowód krwi otwiera scena tarapatów, w jakie, jak to on, wpada uwielbiany przez widzów Jaskier. Jego pojawienie się prawdopodobnie ma usprawiedliwić fakt, iż w serialu figuruje narrator, który i bardowi, i nam opowiada o dalekiej przeszłości oraz zapomnianych losach elfów. Ta ekspozycja mocno irytuje, bo często takie zabiegi mają na celu spłaszczenie historii i pokazanie tylko tego, co łatwo pokazać, a potem wygodne streszczenie całej reszty. Ja tymczasem wyznaję starą, dobrą scenariuszową zasadę – „pokazuj, a nie gadaj”.

Pomijając jednak ten aspekt, uważam, że scenariusz Rodowodu krwi wcale nie jest taki straszny, jak go malują. W tych zaledwie czterech odcinkach zarysowuje się sporo interesujących wątków i niemal każdy z nich znajduje swoje (całkiem sensowne) rozwiązanie. Z perspektywy osoby nieznającej uniwersum, ostateczne ich połączenie i wyjaśnienie jest nie tylko satysfakcjonujące, ale też całkiem sensowne. A tego wielu adaptacjom i ekranizacjom książek brakuje. Tylko z rozbudowaniem napoczętych wątków jest już nieco gorzej – ale tak to już chyba musi być, gdy w paru odcinkach chce się poupychać jak najwięcej postaci, nawiązań i tropów.

Na szczęście całkiem dobrze się to oglądało jako całość. Możemy zobaczyć na ekranie sporo efektownych i przyjemnych dla oka scen i widoków, tak charakterystycznych dla kina tego gatunku. Jedynym rozczarowaniem był dla mnie wprowadzony do opowieści potwór, wraz ze swą mocą laserowego eliminowania przeciwników. Śmierć nie wygląda specjalnie poważnie, gdy w człowieka uderza wiązka światła i ten natychmiast znika. Szczególnie gdy akcja rozgrywa się pośród monumentalnych, starych murów i takie coś zupełnie nie pasuje do przedstawianego świata. I jak tu traktować serio największe zagrożenie, jeżeli jedyną reakcją, jaką wywołuje, jest kpiący śmiech?

wiedźmin rodowód krwi
Kadr z serialu Wiedźmin: Rodowód krwi / Netflix

Innym rozczarowaniem są także wątki romantyczne Rodowodu krwi, bo zawiązują się nielogicznie szybko, ale że mają uzasadnienie fabularne – nie można było ich uniknąć. Ta szybkość to zresztą zmora tego serialu – ograniczenie go do zaledwie czterech odcinków przyniosło efekt w postaci szczątkowego przedstawienia bohaterów i niemalże teledyskowego montażu. Bo przecież trzeba rozwiązywać wątki, popychać historię dalej i wyjaśniać, ile się da. Na dodanie postaciom głębi czy bardziej złożonego rysu zabrakło już miejsca i czasu.

Ale są też dobre strony. Tym, co w prequelu Wiedźmina podobało mi się najbardziej, jest chemia pomiędzy poszczególnymi postaciami. A już szczególnie przyjaźń łącząca Callana (w tej roli Huw Novelli) i Meldof (Francesca Mills), którzy totalnie zasługują na oddzielny serial. Byłaby z tego niezła zabawa!

Do mocnych punktów Rodowodu krwi należy także muzyka, choć tym razem raczej nie udało się Netflixowi stworzyć hitu, który nucilibyśmy przez najbliższe pół roku, jak to miało miejsce w przypadku pierwszego i drugiego sezonu Wiedźmina.

wiedźmin rodowód krwi
Kadr z serialu Wiedźmin: Rodowód krwi / Netflix
Potencjał był, ale się zmył

Obejrzałam Rodowód krwi z satysfakcją osoby, która nie miała żadnych konkretnych oczekiwań wobec fabuły i bohaterów czy wyglądu poszczególnych zakamarków. Niektórzy dostrzegą w tym pewną naiwność i niemożność wyłapania mniej lub bardziej widocznych nawiązań do tak cenionego i uwielbianego uniwersum, ale ja odpowiem wówczas, iż do oglądania każdy z nas zasiada na równych prawach. Pierwszy sezon Wiedźmina był dla mnie problemowy z uwagi na chaos i przeskoki czasowe, które osobie niezaznajomionej z tematem mogły mocno utrudniać zrozumienie tego, co widzi na ekranie. Pod tym względem Rodowód krwi wypada lepiej. Jeżeli film lub serial jest w stanie dotrzeć do nieznającego realiów widza – i wydaje mu się zamkniętą, logiczną całością, w której niczego nie trzeba wyjaśniać – możemy mówić o sukcesie.

Prequel Wiedźmina nie zachwyca, nie zaskakuje niczym nowym i nie zapisze się w historii jako najlepszy przedstawiciel gatunku, ale trzeba uczciwie przyznać, że nie jest to tak zła produkcja, jak opowiadają ci, którzy zakończyli oglądanie na dwuminutowym zwiastunie. Ba, uważam, że krył się w niej spory potencjał, ale nie został wykorzystany, a winę ponosi za to przede wszystkim potrzeba zamknięcia się w kilku zaledwie odcinkach. Tylu tu bohaterów, tyle wątków i tyle spraw do wyjaśnienia, że grzechem było ograniczenie jej w taki sposób. Dużo by Rodowód krwi zyskał, gdyby został rozpisany na trochę więcej epizodów niż cztery.

I to, moim zdaniem, jest największym problemem serialu Netflixa. A nie kolor skóry elfów czy nawet laserowe oczy potwora.

podsumowanie

Ocena
6

Komentarz

Kiedy spodziewasz się najgorszego, nawet taki tytuł jak „Rodowód krwi” może okazać się przyjemnym zaskoczeniem. Choć nie ma się co zapędzać – to, że nie jest to tak zły serial, jak go malują, nie oznacza jeszcze, że jest dobry. Ale obejrzałam i chętnie zobaczyłabym więcej.
Klaudyna Maciąg
Klaudyna Maciąghttps://klaudynamaciag.pl
Za dnia copywriter, wieczorami - nałogowy gracz. Widywana albo z książką pod pachą, albo z padem w dłoni. Dużo czyta, jeszcze więcej tworzy i ogląda. Uzależnienie od popkultury, piłki nożnej i żużla zdiagnozowane już ze trzy dekady temu.

Inne artykuły tego redaktora

1 komentarz

Popularne w tym tygodniu

Kiedy spodziewasz się najgorszego, nawet taki tytuł jak „Rodowód krwi” może okazać się przyjemnym zaskoczeniem. Choć nie ma się co zapędzać – to, że nie jest to tak zły serial, jak go malują, nie oznacza jeszcze, że jest dobry. Ale obejrzałam i chętnie zobaczyłabym więcej.Nie strasz, nie strasz… „Wiedźmin: Rodowód krwi” – recenzja serialu