Odkąd tylko usłyszałam piosenkę Wayfaring Stranger Johnny’ego Casha, muzyka country towarzyszy mi na każdym kroku. W miarę możliwości staram się jeździć na koncerty i spędzać czas z ludźmi, którzy podzielają moją pasję. Nic więc dziwnego, że kiedy usłyszałam o Narodzinach gwiazdy (ang. A Star Is Born), chciałam jako pierwsza obejrzeć tę produkcję. Wpierw jednak zapoznałam się z historią tego obrazu i okazało się, że Bradley Cooper na swój debiut reżyserski wybrał ambitnie remake filmu mający już trzy dobrze przyjęte przez publikę wersje. Ale o tym w dalszej części recenzji. Czy zatem uznanemu aktorowi i gwieździe popu, czyli Lady Gadze, udało się powtórzyć wyczyn swoich poprzedników?
Z larwy w motyla
Jackson (Bradley Cooper) jest znanym muzykiem country, który, przytłoczony popularnością i nasilającymi się problemami ze słuchem, coraz chętniej sięga po używki. Pewnego wieczoru, po udanym koncercie, trafia do baru, gdzie Ally (Lady Gaga) swoim wykonaniem piosenki Edith Piaf wywołuje na nim ogromne wrażenie. Wzajemna fascynacja szybko przeradza się w namiętny romans. Dla młodej i ambitnej dziewczyny, która przez lata bezskutecznie próbuje się wybić w show-biznesie, spotkanie z Jacksonem staje się możliwością do spełnienia marzeń. Natomiast on dzięki niej wydaje się odzyskiwać radość z życia. Los dwójki muzyków przecina się w niespodziewanym momencie, co owocuje eksplozją kreatywności i wzajemnych uczuć. Kariera Jacksona zaczyna jednak stopniowo przygasać, z tego powodu mężczyzna coraz mocniej pogrąża się w depresji i alkoholizmie. Tymczasem Ally, z wielkim głosem i charyzmą, powoli przebija się ku szczytowi. Czy w takiej sytuacji para artystów będzie w stanie odnaleźć siebie nawzajem i zbudować trwałe uczucie?
Kulisy sławy
Jak wspomniałam na początku, Cooper na swój reżyserski debiut wybrał remake filmu, który doczekał się już trzech wersji. Pierwszy, z Janet Gaynor i Fredrikiem Marchem, powstał w 1937 roku, kolejny z Judy Garland i Jamesem Masonem w 1954. Trzeci, najbardziej znany i do dziś popularny – w reżyserii Franka Piersona, wszedł do kin w 1976. Plakaty z Barbrą Streisand w roli Esther Hoffman i Krisem Kristoffersonem jako John Norman Howard oblepiały mury całego Hollywood. Zainspirowany tymi obrazami Cooper stworzył Narodziny gwiazdy i w rolach głównych obsadził siebie i Lady Gagę. Z oryginalnej historii wziął tyle, ile potrzeba – ramę. Są więc Jackson Maine, starszy rockman przeżywający kryzys, i Ally, młoda, wybitnie zdolna piosenkarka. Pojawiają się narkotyki, marzenia, wiara w ideały oraz emocjonalna niewinność. I miłość, która na przekór przeciwnościom losu powoli kiełkuje i przeradza się w coś pięknego. A wszystko to łączy się w całość dzięki świetnym rolom i muzyce.
Od strony aktorskiej jest co zachwalać. W roli Bradleya Coopera wyczuwa się szczególną szczerość. Wydawać by się mogło, że aktor całe życie przygotowywał się właśnie do tego występu. Jest naturalny, a scena to jego żywioł. Nawet gdy przez większość czasu widzimy go pijanego albo naćpanego (czasami nawet jedno i drugie) i tak kibicujemy mu z całego serca. A kiedy turla się wraz ze swoją partnerką w pościeli, albo występują razem przed tysiącami fanów, to chcemy na nich patrzeć. I zapewne większość widzów (w tym i ja) nie wierzyła, że gwiazda popu (często zresztą bardzo kontrowersyjna) podoła takiemu aktorskiemu wyzwaniu. Ale udało się, a jej występ zapiera dech w piersiach. Wyczuwamy chemię pomiędzy Cooperem i Gagą i po prostu ciężko im nie wierzyć. To tylko film? Nie! To prawdziwa historia, która rozgrywa się na naszych oczach. Tak jakby ktoś wziął kamerę i z ukrycia zaczął nagrywać codzienność znanych muzyków. Kulisy sławy pokazują nam życie, które nie należy do łatwych, ponieważ droga, jaką muszą kroczyć sławni piosenkarze, jest wyboista, łatwo się potknąć, a ciężko zawrócić.
Muzyka do filmu to niewątpliwy strzał w dziesiątkę. W produkcji słyszmy utwory zarówno skomponowane przez Lukasa Nelsona i Promise od the Real, jak i samą Lady Gagę. Ekranowe kawałki niewątpliwie będą się pięły po listach przebojów. Zresztą Shallow już podbija serca słuchaczy, a Look What I Found kroczy zaraz za nią. A to zapewne dopiero początek. Mam wielką nadzieję, że Narodziny gwiazdy wyśpiewają sobie solidne nominacje do rozmaitych nagród, zresztą nie tylko muzycznych. Bo tutaj można chwalić wszystko: począwszy od gry aktorskiej, scenografii, oprawy audiowizualnej, a na reżyserii kończąc. Zresztą już krążą słuchy o Oscarach, w pełni zasłużone. Niewątpliwie będę trzymać kciuki i cieszyć się z każdej wygranej.
Narodziny gwiazdy po prostu
Jeżeli ktoś spodziewa się hitu na miarę La La Land, to się nie zawiedzie. Jednak film Narodziny gwiazdy pod każdym względem jest inny i lepszy od wspomnianej produkcji. Zachwyca tutaj wszystko: aktorstwo, oprawa scenograficzna, a przede wszystkim muzyka. Debiut reżyserski Bradleya Coopera zasługuje na dużą pochwałę, natomiast nie można zapomnieć o aktorskim popisie Lady Gagi, która udowadnia, że nie jest zwykłą popową piosenkarką, a prawdziwą artystką. Jako miłośniczka country czuję się muzycznie ukontentowana, a jako zwykły widz w pełni usatysfakcjonowana. Nic dodać, nic ująć. Wielkie brawa na stojąco.
Tytuł oryginalny: A Star Is Born
Reżyseria: Bradley Cooper
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 135 minut