Będąc świeżo po seansie przypominającym pierwszą część serii Resident Evil w reżyserii Paula Andersona oraz zapoznaniu się ze świeższymi odsłonami gier z tego uniwersum, zastanawiałam się, czego oczekiwać po nowym filmie, zapowiadanym jako „reboot całej marki”. Poprzednie Residenty można krótko opisać jako luźną adaptację horroru, która niespecjalnie straszy. Miłym zaskoczeniem była więc mroczna i niepokojąca atmosfera towarzysząca bohaterom Witajcie w Racoon City podczas ich walki o przetrwanie w opanowanym przez żywe trupy mieście.
Film konta fabuła gier
Skupiony na postaciach Claire i Leona zwiastun sugerował, że Witajcie w Racoon City będzie adaptacją drugiej części gier wideo. Tymczasem zaserwowano widzom mieszankę wątków z pierwszych dwóch odsłon pierwowzoru, jednocześnie pomijając fabułę oraz nowych bohaterów wprowadzonych w „trójce”.
Mamy więc prowadzoną dwutorowo historię: członkowie oddziału S.T.A.R.S. zostają wysłani na misję do posiadłości w górach, a Leon S. Kennedy i Claire Redfield starają się przetrwać na terenie komisariatu policji w Racoon. W międzyczasie spokojne, chylące się ku upadkowi tytułowe miasteczko wypełnia się żądnymi ludzkiej tkanki zombiakami.
Obie linie fabularne snute są sprawnie, widz nie ma problemu z nadążeniem za akcją czy zorientowaniem się, w którym miejscu się znajduje. Za spory atut Witajcie w Racoon City uznaję realizację filmu w konwencji horroru: większość lokacji spowija mrok, puste miasto przytłacza, a nabudowujące się poczucie zagrożenia, strachu przed nieznanym (choć, umówmy się, widz idący na Residenta wie, czym jest owo „nieznane”), w pewnym momencie osiąga naprawdę wysoki poziom. Dopiero ostatnie kilkanaście minut filmu określiłabym mianem „kina akcji” – wcześniej zdecydowanie dominowała groza.
Bohaterowie kontra ich growe pierwowzory
Mam wrażenie, że twórcy – jakby w kontrze do próby wiernego odwzorowania klimatu gier – zupełnie popuścili wodze fantazji jeśli chodzi o kreację bohaterów. Oczywiście mowa tu o stricte fikcyjnych postaciach, które na potrzeby filmu mogą zostać dowolnie zmodyfikowane, ale myślę, że postawiono tu o jeden krok za dużo. Claire Redfield (w tej roli Kaya Scodelario) stała się wyraźnie silniejszą, bardziej zaradną protagonistką niż w grach – choć już w nich prezentowała się całkiem nieźle. Jej „upgrade” poczyniono jednak kosztem drugiego, równie istotnego, bohatera – Leona S. Kennedy’ego, który, kolokwialnie rzecz ujmując, został wykastrowany, pozbawiony mocniejszych cech charakteru. Kreacja takiego nieporadnego i ciamajdowatego Leona nie pozwala mi uwierzyć, że patrzę na doświadczonego członka Secret Service znanego z Resident Evil IV, szukającego córki prezydenta Stanów Zjednoczonych.
(Wiem też, że na Avana Jogię spadła fala hejtu ze strony widzów właśnie z powodu tej kreacji aktorskiej, co uważam za kompletnie bezpodstawne, ale to nie czas i miejsce na rozwijanie tego tematu.)
Cóż, przynajmniej kostiumy były w porządku, niemal idealnie odwzorowujące ubranka z interaktywnego pierwowzoru.
Równie istotnym z punktu widzenia gier Chrisowi Redfieldowi i Jill Valentine poświęcono mniej czasu ekranowego, jednak zarówno Robbie Amell, jak i Hannah John-Kamen, spisują się dobrze. Warto natomiast wspomnieć o funkcjonariuszu S.T.A.R.S., Albercie Weskerze, którego historię napisano w tej produkcji na nowo (po raz kolejny: w grach, filmach czy na kartach komiksu wielokrotnie zmieniano jego pochodzenie i znaczenie w całej serii). Odgrywający tę rolę Tom Hopper – którego możecie kojarzyć z Umbrella Academy – zaproponował ciekawą interpretację postaci, jednocześnie udowadniając, że – parafrazując znane powiedzonko – człowiek wyjdzie z Umbrelli, ale Umbrella z człowieka nigdy ?.
Resident Evil w 2002 kontra Resident Evil w 2021
Jako osoba, która obejrzała wszystkie „stare” filmy z tego cyklu i pała do nich sympatią, nie mogę powstrzymać się od krótkiego porównania tych dwóch adaptacji. Nie da się ukryć, że ukazujące się w latach 2002-2016 produkcje z Millą Jovovich w roli Alice (której próżno szukać w grach) bardzo luźno bazują na motywach pierwowzoru. To kino akcji wypakowane CGI, nieraz absurdalnymi choreografiami walk oraz lukami fabularnymi widocznymi szczególnie przy oglądaniu kolejnych części ciągiem, o czym przekonałam się na własnej skórze. Nie znając gier Capcomu, albo nie rozpatrując tych filmów jako adaptacji, podczas seansu można się całkiem dobrze bawić. Nieskomplikowana fabuła, wybuchy, strzelaniny, pościgi, dzikie hordy zombie i okazjonalni „bossowie” – jest tu wszystko, czego oczekuje się po fabularnym guilty pleasure, za jakie osobiście uznaję Residenty.
A jak wypada Witajcie w Racoon City? Klimatycznie, twórcy trzymają się bliżej gier. Wspomniane wyżej mroczna atmosfera, narastające poczucie niepokoju oraz ciemne lokacje działają na wyobraźnię. Podjęto próbę zachowania balansu pomiędzy sekwencjami wzbudzającymi strach, scenami bardziej statycznymi, podczas których widz jak na szpilkach czeka, aż coś się wydarzy (wiecie, o co chodzi… bohater się skrada, włącza się specyficzna muzyka, przed protagonistą jakieś uchylone drzwi), a segmentami akcji, które w produkcjach Capcomu są obecne, ale nie stanowią trzonu rozgrywki. W moim odczuciu tego napięcia i jump scare’ów było aż za dużo na początku filmu, nie miałam czasu na odetchnięcie – jednak to subiektywne spostrzeżenie, ponieważ horrory oglądam rzadko, więc moja odporność na takie zagrania jest niższa. Szkoda tylko, że bohaterowie – głównie Leon S. Kennedy – zostali odwzorowani po łebkach.
Witajcie w Racoon City!
W niniejszej recenzji starałam się zawrzeć spostrzeżenia zarówno osoby znającej stare filmy, jak i fanki gier. Myślę, że Witajcie w Racoon City zadowoli obie te grupy. Wierzę, że i jednostki przepadające za horrorami będą się dobrze bawić w trakcie seansu. Nie jest to produkcja idealna, nie ucieka od gatunkowych klisz i pozostawia bez odpowiedzi wiele pytań, ale skutecznie dostarcza rozrywki oraz ciarek. Dacie się zaprosić do Racoon?
Tytuł oryginalny: Resident Evil: Welcome to Raccoon City
Reżyseria: Johannes Roberts
Rok premiery: 2021
Czas trwania: 1 godzina 47 minut