Wy też zgrzytacie zębami, kiedy widzicie wiadomość dnia rozpoczynającą się słowami: Kolejna powieść fantasy doczeka się swojej ekranizacji lub adaptacji.? Czy twórcy nie potrafią wymyślić własnej historii, tylko sięgają do tych już sprawdzonych? Nabywają do nich prawa i przerabiają je w produkcje co najmniej przecięte. A najbardziej cierpią na tym czytelnicy, którzy z wielkimi nadziejami czekają na niesamowite efekty wizualne, a wychodząc z kina czują się, jakby dostali obuchem w głowę. Fabuła, bohaterowie, świat stworzony przez pisarza… Możecie o tym zapomnieć. Bo scenarzyści mają własne wizje, tylko podsunąć im gotowe pomysły.
Dobrze, na początek ustalmy jedno. Nie wszystkie ekranizacje i adaptacje okazały się totalną klapą. Pośród morza zapomnianych już dawno tytułów, znajdą się jakieś perełki. Dlatego rozpocznę artykuł od tych filmów, przy których wytwórnie naprawdę się postarały. Oczywiście pamiętajcie, że to moja opinia, a każdy ma przecież prawo posiadać własne zdanie. Skupię się tylko na kinowych produkcjach, ale nie na wszystkich. Osobny artykuł poświęcę serialom.
Piątka za kreatywność
To właśnie te produkcje bardzo miło wspominam i często do nich wracam. A skoro napisałam piątka to tyle tytułów zamieszczę. Nie będę się za bardzo rozpisywać, bo temat artykułu jest zupełnie inny. Chcę jedynie wskazać różnice pomiędzy filmami z wyższej półki, a tymi kompletnie nieudanymi.
Oczywiście pierwszy tytuł, jaki przychodzi mi do głowy, to trylogia Władca Pierścieni J.R.R. Tolkiena (2001-2003, New Line Cinema) w reżyserii Petera Jacksona. I chyba jest on jedynym znanym mi twórcą, który znalazł idealny przepis na zekranizowanie powieści: pozostał wierny przedstawieniu Środziemia z całym jego inwentarzem (scenografie, charakteryzacje i wgniatające w fotel efekty specjalne w oparciu o opisy z książek i ikoniczne prace najpopularniejszych ilustratorów Tolkiena). Te filmy zdecydowanie zasłużyły na rekordową liczbę Oscarów. Następna pozycja to Gwiezdny pył Neila Gaimana (2007, Paramount Pictures) od Matthewa Vaughna. W tym przypadku zadziałał nie tylko genialny scenariusz, ale również świetna gra aktorska, a także udane nawiązania do podkultury. I rzecz jasna umiejętne, cudowne wręcz wykreowanie świata, który przywodzi na myśl tradycyjne bajki spod pióra braci Grimm. Nie da się przejść koło niego obojętnie. Na trzecie miejsce zasłużył Czarnoksiężnik z Oz L. Franka Bauma (1939, Metro-Goldwyn-Mayer). Za kamerą stanął Victor Fleming. Z czarno–białej scenografii Kansas przenosimy się nagle do kolorowego Oz, gdzie wszystko jest może trochę nieco kiczowate, ale z całym swoim podkoloryzowaniem, technikolorem i celuloidem oddaje to, o co chodzi w opowieści Bauma – wielkie oszustwo i ogromną siłę wyobraźni. W roli głównej wystąpiła niezastąpiona Judy Garland, a na ścieżce dźwiękowej znalazł się przebój Somewhere Over the Rainbow. Na liście nie mogło zabraknąć również ekranizacji serii Harry Potter J.K. Rowling (2001-2011, Warner Bros.). W przypadku tych filmów, podobnie jak książki, przeszyły one swoistą ewolucję – od familijnego kina Chrisa Columbusa, przez dramat Alfonso Cuaróna i bombastyczne widowisko Mike’a Newella, skończywszy na tetralogii filmowej Davida Yatesa. I chociaż nie wszystkie produkcje okazały się szczególnie górnolotne, to każdemu z tych reżyserów udało się zachować ducha książki. Przygody nastoletniego czarodzieja porywały fabułą, rozwojem postaci, jak i światem przedstawionym. Kolejne świetne odwzorowanie książkowego pierwowzoru. W pierwszej piątce nie mogło zabraknąć Zielonej mili Stephena Kinga (1999, Castle Rock Entertainment). Frank Darabonta jest mistrzem przenoszenia na srebrny ekran powieści tego pisarza. Niezwykle przejmująca produkcja, pięknie nakręcona i przede wszystkim znakomicie zagrana. To jeden z tych filmów, który pozbawiony efektów specjalnych i wartkiej akcji, wgniata w fotel samą historią oraz wspaniałymi emocjami.
Do czterech razy sztuka
Są też takie produkcje, które zaliczam do typowych średniaków. Czyli ogląda się je dla przyjemności, ale do końca nie zachwycają. Tutaj również mogłabym wspomnieć o serii Harry Potter (przynajmniej niektórych tytułach), jednak z powodu ogromnego sentymentu do tych filmów trafiły one do najlepszej piątki. Co w takim razie znalazło się pośrodku?
Na pierwszy ogień pójdą Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa C.S. Lewisa (2005, Walden Media i Walt Disney Pictures) w reżyserii Andrew Adamsona. Zgodzę się, że Narnia została dopieszczona wizualnie i zapiera dech w piersiach, odtworzona z szacunkiem, a nie w pośpiechu. Historii od samego początku towarzyszą emocje, feerie kolorów i malownicze scenografie (również w Polsce kręcono część ujęć). Mimo kilku zmian względem książkowego oryginału i rozbudowania, czy raczej stworzenia od podstaw finałowej sceny batalistycznej, film został odwzorowany niemal idealnie. Jednak Lew, czarownica i stara szafa ma pewien szkopuł, a są nim kreacje aktorskie. Role dzieci zagrane zostały dobrze, ale nic ponadto. Dużo ciekawej prezentuje się drugi plan. Tilda Swinton w roli Białej Czarownicy wypadła fenomenalnie, a Jim Broadbent jako roztargniony profesor zapadł mi szczególnie w pamięci. Nie są to jednak bohaterowie, z którymi chciałabym spędzić więcej czasu, aniżeli dwa, trzy seanse. Natomiast o Księciu Kaspianie czy Podróży Wędrowca do Świtu nie będę się nawet wypowiadać. Następne miejsce należy do Percy Jacksona i Bogów Olimpijskich: Złodzieja pioruna Ricka Riordana (2010, Fox 2000 Pictures). Przyjemny fantastyczno–przygodowy film w reżyserii Chrisa Columbusa. I na słowie przyjemny kończą się pochwały, bo jak na produkcję kosztującą prawie sto milionów dolarów, Złodziej pioruna nie robi wielkiego wrażenia. Przeciętna realizacja (Obóz Herosów przypomina tanią parodię) i brak sensu w uknutej intrydze. Nie lepiej prezentuje się również strona aktorska, gdzie główny bohater zachowuje się jak skacowany nastolatek. Jedyne, co naprawdę mi się podobało, to spektakularne efekty specjalne połączone z moją ukochaną mitologią. Szkoda jednak, że scenarzyści nie wykorzystali potencjału historii zawartej w książce. Kolejna, chyba mniej znana produkcja, to Most do Terabithii Katherine Paterson (2007, Walden Media). Za kamerą tej ekranizacji stanął Gábor Csupó, który w zaledwie dziewięćdziesiąt minut sprawił, że zapomniałam o bożym świecie. To jedno z najmilszych zaskoczeń, jakie doznałam od niepamiętnych czasów. Mądre, poruszające i wzruszające. Ten tytuł urzekł mnie swoją piękną historią i zakończeniem – istny wyciskacz łez. Nawet główni aktorzy spisali się na medal, naturalnie odgrywając swoje postacie, bez żadnych upiększeń. Jednak jest to prosty film, w sam raz do obejrzenia przy popołudniowej kawie. I na koniec zostawiłam Kroniki Spiderwick Holly Black i Tony’ego DiTerlizzi (2008, Nickelodeon Movies i Paramount Pictures). Ekranizacja Marka Watersa to kolejna propozycja kina familijnego, po której nie należy spodziewać się czegoś głębszego. Bowiem twórcy zrezygnowali z zagłębiania się w psychikę bohaterów i poszli w kierunku starej, dobrej przygodówki. I to im się udało, jednak ucierpiała przy tym historia. Lekki, relaksujący film z przyjemną oprawą audiowizualną.
Totalna klapa
I wreszcie doszliśmy do meritum, czyli tych produkcji, które zasłużyły na zapomnienie. Albo nie powinny w ogóle powstać, tudzież nazywać się ekranizacjami lub adaptacjami. Jest to jedna z tych rzeczy, która najbardziej boli czytelnika – kiedy jego ulubiona powieść zostaje sprowadzona do parteru. Przez co cierpi również twórczość danego pisarza. W końcu skoro film okazał się porażką, to książka nie może być dużo lepsza (pomyślała co druga osoba po wyjściu z kina).
Zacznijmy listę od sagi Zmierzch Stephenie Meyer (2008–2012, Summit Entertainment). Romantyczny horror dla młodzieży nie zwiastuje nic dobrego. Zresztą trudno się dziwić, skoro reżyserzy zmieniali się przy każdej części: zaczynając od melodramatu Catherine Hardwicke, poprzez papkę dla niewymagających Chrisa Weitza, następnie wampirzą operę mydlaną Davida Slade’a, kończąc na dylogii Billa Condona. Kilka względnie udanych scen, które można znaleźć w całej sadze, ginie pod przytłaczającym ciężarem całości. A ta jest nadzwyczajnie nużąca i ciężka. Główna bohaterka wygląda niemal przez cały czas na nieustannie zmęczoną, a jej zbolałe miny doprowadzają człowieka do furii. Z kolei Pattinson jako wampir-kochanek irytował swą przesadną mimiką. Chociaż przyznam, że naprawdę wyglądał „wampirzo”. Również kreacje członków rodziny Cullenów wypadły dosyć przekonywująco – razem tworzą całkiem przyjemną całość i potrafią rozbawić. Same produkcje są jednak bezbarwne, z gatunku ni ziębi, ni grzeje. Największą wadą jest scenariusz. Można zapomnieć o jakimkolwiek napięciu, niemiłosiernie rozwleczone sceny i brak ciągu przyczynowo-skutkowego powoduje, że w pewnym momencie ma się ochotę zmienić program. To więc zrobię. Kolejna pozycja to Siódmy syn (2014, Legendary Pictures) na podstawie Zemsty czarownicy Josepha Delaneya. Jako wierna fanka serii Kroniki Wardstone byłam kompletnie załamana tym, jak potraktowano tę historię. Próba przeniesienia jej na srebrny ekran przez Sergeya Bodrova okazała się tragiczna w skutkach. To jest raczej produkcja oparta na motywach wspomnianej książki. Scenarzyści potraktowali pierwotny materiał jedynie jako bazę wyjściową, a cała reszta stanowiła ich wymysły. Różnice dotyczą przede wszystkim postaci oraz większości przedstawionych wydarzeń. Można się także dopatrzyć scen, które mają miejsce dopiero w późniejszych powieściach. W wyniku tych zmian film traci na wartości i zaczyna zahaczać o schematyczną i niewyróżniającą się fabułę. Szczęśliwe powielanie wzorców wyszło im naprawdę dobrze. Przy tym przykładzie widać, że twórcy mieli wielkie ambicje, niestety zbyt dużo uproszczeń, niepotrzebnych banałów oraz mdłych dialogów doprowadziło do porażki. Jedyną, mocną stroną jest oprawa wizualna. Warto docenić przepiękne krajobrazy idące w parze z dobrze dobraną muzyką. Również aktorzy wybrnęli z niełatwego zadania przedstawienia swoich postaci. Szczególne uznania należą się Jeffowi Bridgesowi za jego humor i cięte riposty. Ben Barnes w głównej roli spisał się równie przekonywująco, natomiast oscarowa Alicia Vikander doskonale odegrała urodziwą, okrytą zasłoną tajemniczości dziewczynę w szpiczastych trzewikach. Ale na tym zalety się kończą. Reszta pozostawia wiele do życzenia, a raczej zapomnienia. Tutaj nie mogło również zabraknąć trylogii Hobbit J.R.R. Tolkiena (2012–2014, Metro-Goldwyn-Mayer i New Line Cinema) w reżyserii Petera Jacksona. Przez wszystkie produkcje miałam wrażenie, że scenarzyści nieco przekombinowali z treścią. Biorąc pod uwagę, że Jackson rozbił trzystustronicową powieść na trzy części, z których każda trwała ponad dwie godzin… W efekcie mocno popuścił wodze fantazji, gubiąc gdzieś po drodze dynamikę tej krótkiej powieści, co na dłuższą metę zaczęło mnie nużyć, a wręcz irytować. Potencjał był ogromny, bo Hobbit to wizualnie dopieszczone widowisko – pod względem efektów specjalnych, scenografii i charakteryzacji to absolutnie pierwszorzędna produkcja. Największy wyczyn stanowi oczywiści smok – majestatyczny, przerażający, ziejący pychą i ogniem Smaug. Jednak historia nie udźwignęła sukcesu Władcy Pierścieni – marne poczucie humoru, spadające na każdym kroku głazy i ten nieszczęsny wątek miłosny. Kolejne produkcje pozwolę sobie tylko wymienić. Do najgorszych ekranizacji zaliczam jeszcze: Eragona Christopher Paoliniego (2006, Davis Entertainment) od Stefena Fangmeiera, Mroczną wieżę Stephena Kinga (2017, Sony Pictures Entretainment) w reżyserii Nikolaja Arcela, oraz Dary Anioła: Miasto Kości Cassandry Clare (2013, Constantin Film Produktion), gdzie za kamerą stanął Harald Zwart.
Nie róbcie nam tego więcej!
Nie zawsze o sukcesie filmu decydują wysokość budżetu, gra aktorska czy efekty specjalne. Wszystko zależy od twórców i ich pomysłu na zekranizowanie danej powieści. Pomimo że mają gotową historię, to koniecznie chcą stworzyć coś własnego. Dołożyć do fabuły swoją cegiełkę. Ale po co? Skoro czytelnicy pokochali daną książkę właśnie za jej niepowtarzalny klimat. Wystarczy tylko brać z niej garściami. Dobrze, rozumiem, że należy również spełnić oczekiwania tych osób, które nie znając danego utworu literackiego, liczą na spektakularne widowisko. I oczywiście trzeba zmieścić te przeważnie ponad pięćset stron akcji w zaledwie dwu godzinach. To jednak nie jest dobry argument za na to, żeby totalnie odbiec od wizji pisarza, pozostawiając jedynie tytuł, i z dumą podpisywać to jako ekranizacja danej powieści. Trudno też nie zauważyć, że zwłaszcza w ostatnim czasie nasiliło się zjawisko wręcz przesycenia produkcjami „inspirowanymi” daną twórczością. Ale w większości przypadków dobijają one do trzech gwiazdek i nie pozostawiają w pamięci widza dłużej niż to konieczne.