Wszyscy moi przyjaciele nie żyją to obraz, który można porównać do 2020 roku, bo jest po prostu dziwny. Na pierwszy rzut oka nic się w nim nie klei, nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać, ponieważ polskie kino takiego filmu jeszcze nie miało. Słysząc opinie, można wysnuć jeden wniosek – albo się go kocha, albo nienawidzi. Czy jesteśmy gotowi na tego typu produkcje?
W telegraficznym skrócie
Na początku jest dosyć ciekawie, ponieważ film zaczyna się sceną, w której dwaj policjanci, żółtodziób i stary wyga, wchodzą do domu, aby przyjrzeć się sprawie tajemniczej śmierci uczestników jednej z domówek sylwestrowych. Okazuje się, że ocalała to kobieta (grana przez Julię Wieniawę), wynoszona na noszach przez ratowników medycznych, szepcząca tytuł filmu, a jednocześnie fakt: „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”. Po ocenie sytuacji i kilku całkiem zabawnych komentarzach funkcjonariuszy na temat masakry, następuje krok w tył, czyli przeniesienie się do czasu trwania imprezy. Jej organizatorem jest Dawid, a gośćmi – przyjaciele chłopaka. Niektóre osoby są jedynie tłem, inne zaś poznajemy trochę lepiej. Jako pierwsi na plan wysuwają się Angelika i Daniel, na pozór szczęśliwa para, którą gospodarz oprowadza po lokum, przedstawiając swoich znajomych.
Pokolenie Z na tapet
Śmietanką towarzyską, na której kamera zatrzymuje się trochę dłużej, są przedstawiciele typowego pokolenia Z, czyli osoby nazywane także post-millennialsami. Producent postanowił przedstawić ich w iście prześmiewczy sposób, obnażając wady oraz słabości towarzystwa. Poznajemy więc Roberta oraz Rafała, czyli filmowych Bolka i Lolka, którzy już na pierwszy rzut oka wyglądają na typowych „frajerów”, a przecież: „W każdym filmie są tacy” – jak kwituje jeden z bohaterów. Myśli chłopaczków nieudolnie krążą wokół seksu, a więc tematu obecnego w obrazie na niemal każdym kroku. Następne postacie to Anastazja i Bogdan, a raczej Jordan, czyli: mająca świra na punkcie astrologii dziewczyna, sypiąca aforyzmami z rękawa niczym Coehlo, i były narkoman, a przyszły raper, z ambicją, aby zostać drugim Taco Hemingwayem, przez co amerykanizuje swoje imię. Pociąg do tej specyficznej bohaterki odczuwa Filip, chłopak fotografujący całą imprezę. Warto również wspomnieć o najstarszej imprezowiczce, czyli Glorii, towarzyszce Pawła, w kierunku której zwrócone są niejedne rozmarzone oczy. Wisienki na torcie to dwie siostry, seksmaniaczki i typowe „słodkie idiotki”, polujące na mężczyzn niczym na zwierzynę. Jedną z ich ofiar staje się Jacques, misjonarz i przedstawiciel powiedzenia: „Cicha woda brzegi rwie”. Jego wizje z obecnością Jezusa potrafią naprawdę rozbawić.
We love America, czyli kraina mlekiem i miodem płynąca
Kilka minut oglądania tego filmu wystarczy, aby dostrzec podobieństwo do popularnych, amerykańskich komedii, w których główne skrzypce grają nastolatki organizujące imprezę pod nieobecność rodziców. Jan Belcl zdecydował się na niemal stuprocentową kopię. We Wszyscy moi przyjaciele nie żyją nie brakuje czerwonych kubków, gry w beer ponga, pizzera w charakterystycznym wdzianku czy nawet starszej kobiety – tak zwanego MILFa, będącego marzeniem niejednego chłopaka na opisywanej domówce. Dodatkowo film opływa seksem, pikantnymi scenami, nagością, a to na myśl przywołuje choćby American Pie, a także występującą tam matkę Stiflera, której odpowiednikiem tutaj jest Gloria. I choć obserwując to wszystko można odnieść wrażenie, że całość to jeden wielki pastisz, wyśmiewający głupie zachowania nastolatków, a zwłaszcza ich miłostki oraz rozterki, są tam sceny z przekazem. Za jedną z nich uważam dialog wyżej wspomnianej kobiety z Pawłem, a raczej ich kłótnię, utrzymaną w atmosferze całkowicie innej niż reszta scen – poważnej, na temat relacji, w której tkwią. Daje do myślenia i zmusza do refleksji. Co więcej, bardziej wnikliwe oczy mogą dopatrzeć się motywów ze słynnych produkcji, takich jak na przykład Lśnienie.
Niegłupie dialogi
Powierzchownie obraz może wydawać się sporym gniotem, ale po głębszym zastanowieniu, a także wsłuchaniu w rozmowy, które toczą bohaterowie, nie jest tak źle. W filmie nie brakuje „smaczków”, producenci raczą nas nimi od pierwszych scen, bo całą karuzelę ciekawych dialogów rozpoczynają już policjanci. Ich kwestie są zabawne i podszyte drugim dnem – jak to w czarnej komedii bywa – tak samo jak uczestników imprezy, czyli późniejszej masakry. Garstka tych odklejonych od rzeczywistości nastolatków, freaków i hipsterów ma coś do powiedzenia i pewne rzeczy są sensowne, a jedno zdarzenie powoduje kolejne. Nic tutaj nie dzieje się bez przyczyny. Nawet dziwne kwestie Julii Wieniawy, czyli filmowej Anastazji, mogą wskazywać na to, że przed przeznaczeniem nie da się uciec, czego potwierdzeniem jest ostatnia scena. Dodatkowo niektóre słowa wypowiedziane przez bohaterów mają pewną moc – rzucone na wiatr spełniają się szybciej niż postaci myślą, więc skupienie i uwaga w trakcie seansu po prostu popłaca.
Stare i nowe twarze
O Wszyscy moi przyjaciele nie żyją pisze się jako o filmie z Julią Wieniawą, jednak nie da się nie zauważyć tego, że debiutujący reżyser do swojej produkcji zaprosił także kilka innych warzy, mniej lub bardziej znanych, lecz również zasługujących na uwagę. Jedną z nich, która szczególnie przykuła wzrok widzów, jest Angelika, czyli Katarzyna Chojnacka. Początkowo cicha myszka nie zachwyca, ale wobec scen końcowych z jej udziałem nie można przejść obojętnie, bo oprócz zaskakującej nagości obserwujemy po prostu dobrą grę aktorską (spora dawka emocji i świetna przemowa gwarantowane). Obok niej umieściłabym popularnego już Mateusza Więcławka, czyli ewoluującą postać Filipa – ze sceny na scenę chłopak zmienia się w coraz ciekawszego bohatera. Filmowa Gloria, czyli Monika Krzywkowska, początkowo wydaje się bez wyrazu, ale im bardziej kamera za nią podąża, tym tragiczniejszą postacią się staje.
Za wysokie progi na polskie kino?
Burza, jaka rozpętała się po premierze Wszyscy moi przyjaciele nie żyją, skłania do stwierdzenia, że czegoś takiego jeszcze nie grali. W Polsce nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu produkcji, które na myśl przywołują słowo cringe. I choć film ten w pewien sposób taki się wydaje, bo oprócz śmiechu wywołuje liczne fale zażenowania, to bez wątpienia można nazwać go także novum. Porównując go do komedii typu: wszystkie części Listów do M czy Porady na zdrady, to coś całkowicie odstającego od normy (choć oczywiście ma cechy wspólne, to jest liczne przekleństwa czy wszechobecną nagość, bo tego nie brakuje w polskich filmach, a więc w tym także). Z pewnością nie nazwałabym tego „a big fail”, jak określił masakrę jeden z funkcjonariuszy na początku obrazu. Uznałabym to bardziej jako początek nowego rozdziału w polskiej kinematografii. Pozostaje jednak pytanie, czy widzowie są na to gotowi, bo obecność Jezusa na ekranie może zdziwić, a co poniektórych oburzyć, i czy mają do tego dystans, ponieważ Jan Belcl, z pewnością, jest reżyserem ze specyficznym poczuciem humoru. Po tym debiucie nie da o sobie zapomnieć.
Tytuł oryginalny: Wszyscy moi przyjaciele nie żyją
Reżyseria: Jan Belcl
Rok światowej premiery: 2020
Czas trwania: 1 godzina 36 minut