Hollywood uwielbia remaki, sequele i spin-offy. W Fabryce Snów powstaje ich tak dużo, że momentami nawet nie zauważamy, że film trafiający właśnie do kin, to nic innego jak nowa wersja starego mniej lub bardziej słynnego obrazu. I choć większość z nich tworzona jest tylko z komercyjnej potrzeby (łatwiej wydaje się pieniądze na coś, co się zna i lubi), to jednak zdarzają się i takie produkcje, które tworzone są głównie w wyniku „artystycznego natchnienia” – chęci opowiedzenia danych wydarzeń w zupełnie inny sposób. Czy podoba nam się to, czy nie, kino tak ma, że powraca wciąż do tych samych historii.
Ostatnią z najgłośniejszych premier minionego sezonu był melodramat Narodziny gwiazdy. Lady Gaga i Bradley Cooper stworzyli jeden z najgorętszych duetów filmowych. Jednak mało kto wie, że sławny musical powstała ponad osiemdziesiąt lat temu i został opowiedziany już dwukrotnie przez Hollywood i raz przez Bollywood. Film ten to kolejny remake oryginału z 1937 roku w aktualnej perspektywie. Chociaż sama historia okazuje się znana i sztampowa, to jednak zachwyciła miliony widzów na całym świecie. Czy film faktycznie zaprezentował tak dobrze jak piszą w recenzjach, czy tylko trafił na słabszy rok i niszę gatunkową?
Przewidywalne love story
Historię o słynnym artyście i młodszej kobiecie, która dzięki niemu staje się prawdziwą gwiazdą, po raz pierwszy opowiedział William A. Wellman. Różnica jest jedynie taka, że w oryginale główni bohaterowie to aktorzy kina, a nie muzyki. Fabuła nie zaskakuje: Esther Blodgett (Janet Gaynor) jest kolejną dziewczyną, która chce podbić Fabrykę Snów. Będąc na hollywoodzkim przyjęciu, wpada w oko Normanowi Maine’owi (Fredric March) – idolowi fanów, popadającemu w alkoholizm.
W Narodzinach gwiazdy główną postacią jest Jackson Maine (Bradley Cooper) — gwiazdor muzyki country. Chociaż uwielbiany przez miliony i śledzony przez wszędobylskich paparazzi, dobrze ukrywa swoje problemy. Mało kto wie, że gdy schodzi ze sceny, od razu zanurza się w pijackim nałogu. Podczas kolejnej nocnej wizyty w barze spotyka kelnerkę Ally (Lady Gaga). Będąc pod wrażeniem jej interpretacji utworu Édith Piaf, zaprasza nowopoznaną znajomą na spacer. Tam dowiaduje się, że dziewczyna nie tylko śpiewa, ale także komponuje piosenki. Jack, zachwycony zdolnościami Ally, postanawia pomóc jej w karierze. Płomienny romans między dogasającym muzykiem country a nieznaną piosenkarką zmieni ich życie na zawsze.
Lady Gaga rządzi!
Kilka przebojowych płyt, góra muzycznych nagród i status gwiazdy, a teraz wielki sukces w kinie. Kojarzona do tej pory głównie z wpadającymi w ucho utworami (choć ma już na koncie Złoty Glob za rolę w serialu American Horror Story: Hotel) artystka śpiewająco stworzyła swoją postać. Można by wręcz powiedzieć, że ukradła całe show, a Cooper został jedynie w tle. Lady Gaga udowodniła, że jest stworzona do roli Ally. Jak sama przyznaje, początki całej produkcji były dość… wstydliwe. Cechy głównej bohaterki to w dużej mierze naturalność i nieśmiałość. Aktorka przez większość filmu musiała więc występować bez makijażu, co dla niej, królowej prowokacji (pamiętna suknia z mięsa i inne wizualne eksperymenty), było dość niecodzienne. Jednak pomimo trudności wyszło po prostu pięknie. Za rolę Ally Germanottę oklaskiwano i w Wenecji, i na każdej innej premierze. Gwarantuję wam, że to właśnie głównie o niej (albo tylko o niej) będziecie pamiętać po obejrzeniu filmu.
Co z tą historią…
Chociaż film obsadowo został świetnie dobrany, muzycznie okazał się wybitny, to jednak fabularnie… dość słaby. Nie ma niczego gorszego od poczucia znudzenia, które towarzyszy nam podczas sensu. Niestety Narodziny gwiazdy dostarczają nam go w wielkich dawkach, pokazując ciągle i ciągle podobne sceny. Sama produkcja jest dobra tylko do połowy, potem już przestaje zaskakiwać. W efekcie dotrwanie do napisów końcowych bez jakiejkolwiek przerwy (kawa, krótki spacer) to wyjątkowo trudne zadanie.
Scenariusz okazuje się dość chaotyczny, a wykreowane postacie nie wiedzą, czego chcą. W wielu przypadkach zachowują się zupełnie irracjonalnie, irytująco i nierozsądnie. Narodziny gwiazdy chcą opowiedzieć o zbyt wielu rzeczach, a mają na to za mało czasu. Cooper jako reżyser wykonał swoje zadanie dobrze, opierając się na znanych schematach, ale niestety nie wprowadził nic, co by wyróżniało tę historię na tyle innych. Łatwo można się domyślić, co stanie się dalej, a po pierwszych trzydziestu minutach mamy już typowy, ckliwy i nazbyt łzawy amerykański melodramat.
Warto mieć u siebie— chociażby dla muzyki
Może i debiut Bradleya Coopera nie jest szczególnie innowacyjny, ale trudno się nie zgodzić, że cały obraz w sposób bardzo bezpośredni i prawdziwy pokazuje wpływ sławy na życie, wybory i związki. Być może właśnie tak wygląda codzienność gwiazd, które znamy jedynie z tabloidów. Czy warto obejrzeć? Tak, chociażby po to, by wraz z parą głównych bohaterów zaśpiewać In the shallow, shallow, oh oh oh….
Dystrybucją filmu Narodziny gwiazdy na nośniki w Polsce zajęło się Galapagos. Na wydaniu DVD nie znajdziemy może za wiele dodatków, jest tylko jeden – teledyski do utworów Shallow i Always Remember Us This Way. Więcej zobaczymy na wydaniu Blue-ray.
Tytuł oryginalny: A Star Is Born
Reżyseria: Bradley Cooper
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 135 minut