Horror to diametralnie inny gatunek, kiedy doświadcza się go w formie książki, filmu albo serialu. Z grami jest jednak inaczej, odbiór ten zmienia się, gdy przyjdzie nam grać w tego typu projekty.
Lunacy: Saint Rhodes to specyficzna, gra od samego początku wciąga nas w jeden wielki chaos. Od historii, przez bugi, na niespełnionym pomyśle kończąc. Jednak po kolei, bo ta gra ma problemy, a mogła być naprawdę dobrym tytułem.
Prosta fabuła… która jest tylko płaszczykiem
Powroty do domu są trudne, zwłaszcza kiedy mowa o odwiedzeniu rodziny, prawda? W grze śledzimy losy bohatera imieniem Rhodes. Jego przygoda zaczęła się od telefonu z biura szeryfa, osoba po drugiej stronie prosi go o sprawdzenie, co dzieje się w jego rodzinnym domu. Nikt, zwłaszcza on, nie wie, że to początek mrocznej opowieści, która odmieni go raz na zawsze.
Opuszczony dom, zero domowników, bałagan i mrok… Co może pójść nie tak? Jeśli oglądaliście horrory albo za dzieciaka widzieliście masę odcinków ze Scooby’ego Doo, kiedy widzicie takie miejsce, to idziecie w przeciwną stronę. Niestety, w tym przypadku nie mamy wyboru i z biegiem fabuły oraz rozgrywki odkrywamy tajemnicę rodziny bohatera poprzez krótkie urywki filmowe, rozmowy telefoniczne oraz notatki leżące gdzie popadnie. W miarę łączenia odpowiednich kropek odkrywamy, co zaszło w domu.
Początek koszmaru
Na początku gry kończy się tak naprawdę to, co w niej dobre. Im dalej w las, tym mniej drzew, by warto sięgnąć po tę produkcję. Nasza zabawa zaczyna się, kiedy pojawia się więcej voice actingu, a ten wydaje się być drewniany, nie sprzedaje postaci, jaką odkrywamy, i nie buduje otaczającego nas świata. Z jednej strony mamy proste teksty, z drugiej niektóre z nich są takie sztuczne i odpychające.
Ta gra nie porywa emocjami. Horrory z definicji mają nas przerazić, co tutaj nie wychodzi, albowiem ta gra traci, ponieważ dom szybko staje się nudny i nawet kiedy odkrywamy więcej jego sekretów — nie przyciąga on niczym szczególnym. To po prostu przestrzeń, którą musimy odkryć, by iść dalej. Nic za bardzo nie zostaje w naszej głowie.
Nie jesteśmy jednak sami!
Kiedy zjawiamy się w mieście, jest ono w sumie nie za bardzo przemyślane, ponieważ w miarę rozgrywki czuć, że to element gry, lecz wrzucony na zasadzie dodatku.
W miarę postępów nowe części domu odblokowują się, a my musimy bronić się przed stworzeniami. Na początku możemy od nich zwiewać, lecz z biegiem zabawy do naszego ekwipunku trafiają przedmioty ułatwiające nam starcie z nimi. Oszołomienie i odwrót to jedyne słuszne rozwiązania w zaistniałej sytuacji.
Sztuczna inteligencja jest tutaj żartem i to niestety nieśmiesznym. W wielu grach, gdzie coś nas ściga, możemy od tego uciec czy zmylić to coś i schować się gdzieś. W tym tytule jest to trudne, ponieważ AI znajduje nas niezależnie od tego, co zrobimy, przynajmniej aż jej nie obezwładnimy. Przenika przez ściany, a my czujemy wręcz oddech na karku. I gdyby to działało tak jak powinno, to może byłby to plus tej produkcji, ale niestety takie nie jest.
Grafika i dźwięk to nie jest do końca przemyślana mieszanka
Wcześniej wspomniałem o mieście będącym dodatkiem do gry. Miejscu, które jest puste i proste, wręcz papierowe, a wykonanie audiowizualne z jednej strony dopracowane, by skupić uwagę, lecz nie wystarczająco, byśmy wsiąkli w otaczający świat. Muzyka i dźwięki też bywają tutaj mankamentami, ponieważ chyba nikt nie przewidział, że niektóre nie były odpowiednio zsynchronizowane miejscami, co psuło immersje.
Ostatnią rzeczą, o jakiej warto wspomnieć, okazuje się oprawa graficzna, faktycznie — jest odpowiednio dobrana do klimatu horroru, lecz czasem trafiamy na takie momenty, gdzie bywa za jasno albo w danym elemencie poziomu, nie działa gra cieni.
Lunacy: Saint Rhodes to przypadek, jak nie robić gier, by były straszne, ale nie można odmówić twórcom pomysłu. Szkoda tylko, że jest tu za dużo błędów, by napisać, że warto pochylić się nad tą grą.
Do przygotowania recenzji otrzymaliśmy kopię gry od https://keymailer.com