Kiedy zobaczyłam, że Hotel Transylwania powróci z trzecią odsłoną historii o Draculi i jego rodzinie, miałam mieszane uczucia. Po doświadczeniach ze Shrekiem czy Epoką Lodowcową (której ostatnia część była dla mnie totalnym nieporozumieniem) chyba nie bardzo można mi się dziwić. Niestety, ale niektórzy producenci powinni wiedzieć, kiedy zejść ze sceny z podniesioną głową, a nie bezsensownie przeciągać opowieści, licząc na sentyment widzów. Tliła się we mnie niewielka iskierka nadziei, że nowy film Genndy’ego Tartakovsky’ego jednak przełamie tę złą passę, ale, nie tym razem…
Od nienawiści do miłości droga jest krótka
Tym razem ponownie skupimy się na miłosnych rozterkach targających sercami bohaterów. Strzałą amora oberwie nie kto inny, a sam Dracula, który pozna swoją wybrankę na statku podczas luksusowego rejsu zafundowanego Księciu Ciemności przez jego córkę. Oczywiście takiej wyprawy nie mogli przegapić również kumple sławnego rumuńskiego wampira, starający się wspierać zakochanego niczym młodocianego „szczeniaka” przyjaciela. Do tego po latach powraca stary wróg Draculi, by ponownie namieszać w życiu krwiopijcy i jego bandy.
Pomyślicie: „aha, fajnie”, ale niestety… Motyw miłości rodem ze Zmierzchu, kiedy to zimnokrwisty nieśmiertelny (tudzież włochaty Indianin) zakochuje się bez pamięci w tej jedynej kobiecie … No błagam… Naprawdę rozumiem, że to bajka dla dzieci, ale czy nie można było się posunąć dalej niż wykorzystanie jednej z najbardziej oklepanych romantycznych idei, która na dodatek uczyniła z głównego bohatera kogoś podobnego do blondynki z kawałów?!
Drugie dno
Podobnie jak w poprzednich częściach, także tutaj „ocieramy się” o ważne społecznie tematy. Twórcy animacji ponownie poruszają kwestie akceptacji siebie, trudów samotnego rodzicielstwa czy chociażby dążenia do celu i spełniania swoich marzeń, nawet gdy życie rzuca człowiekowi kłody pod nogi, oraz ukazania wartości rodziny. Starają się uwidocznić, że choć możemy pochodzić z różnych światów, to nie muszą nas dzielić granice nie do przeskoczenia, że należy patrzeć na osobę (czy też potwora – wiecie, zależy od gatunku) nie przez pryzmat tego, w jakiej rodzinie się wychowała, ale czy jest dobra. Pomysł był, gorzej jednak wyszło z samym wykonaniem. Mam wrażenie, że po poprzednich częściach widzowi zostały w głowie jakieś, choćby nawet i skrawki, informacji o tych bądź co bądź ważnych sprawach, a tutaj cały pozytywny przekaz społeczny przyćmiły zabawa, śpiew i radosne pląsy. Bo cóż, nie oszukujmy się, to właśnie one wysuwają się na pierwszy plan całej wampirzo-potworzastej produkcji.
Dobry i zły glina
W trzeciej części Hotelu Transylwania mamy przyjemność poznać odwiecznego wroga Draculi, który niezmiennie marzy o tym, by zakopać go w piachu, aby już po kres wieczności wąchał kwiatki od spodu. Mowa oczywiście o postaci bardzo dobrze wszystkim znanej: Van Helsingu. Wszystko byłoby miłe, fajne i przyjemne, gdyby tylko z odwiecznego pogromcy wampirów nie zrobiono zdziwaczałego pół człowieka, pół machinę, ogarniętego tak ogromną żądzą zemsty i śmierci, sprowadzonego do miana zapchajdziury fabularnej… Przykre, ale niestety prawdziwe… Flashbacki, które wykorzystano w filmach, częściej powodowały lekki niesmak (może to za duże słowo, ale irytowały swoim brakiem oryginalności) niż naprawdę bawiły.
W animacji posłużono się czymś na miarę motywu dobrego i złego gliny. Skoro nie powiodło się temu zatwardziałemu i wrednemu typkowi, to teraz podetkniemy ładną panienkę z widocznymi walorami, by podeszła naszego bohatera z innej strony. Cóż, niestety to również nie był zbyt ciekawy pomysł.
Niewykorzystany potencjał
Niestety, ale odniosłam wrażenie, że Hotel Transylwania 3 to przede wszystkim opowieść o wielkim potencjale, zdeptanym na każdym możliwym gruncie. Co jak co, ale mając do wykorzystania takie barwne osobowości, od których aż się tu roi, których różnorodność zachwycała widza w poprzednich częściach, a z których zostało praktycznie bardzo niewiele, poza ich zewnętrznym imagem, trzeba się naprawdę postarać. Gdzie się podziali pozytywnie zakręceni bohaterowie?! Nadopiekuńczy ojciec, zbuntowana córka czy wyluzowany rudzielec? Teraz zamiast bawić, sypią jak z rękawa pompatycznymi tekstami, które jakoś zupełnie mi do nich nie pasują. (Jasne, trochę przesadzam, bo niektóre momenty są całkiem niezłe, ale brakuje mi mentalności i osobowości bohaterów z pierwszych dwóch części).
Sama historia również pozostawia sporo do życzenia. Twórcy poszli na łatwiznę i wykorzystali motywy znane z różnych innych bajek, co niestety odbiło się na tym, iż przygody Draculi nie są ani zaskakujące, ani nie trzymają w napięciu. Pewnie, młody widz z zainteresowaniem będzie śledził opowieść o Księciu Ciemności (chociaż nie wiem, czy ze względu na samą fabułę, czy raczej na przykuwające jego uwagę kolory), jednak starszy odbiorca nieźle się wynudzi.
Poprzednie części potrafiły mnie rozbawić, ale niestety tym razem się nie udało. Momentami byłam lekko zniesmaczona niskim poziomem żartów, a w głowie wciąż pobrzmiewała mi myśl: „Serio? Tylko tyle macie mi do zaoferowania?”. Cóż, humor pozostawia bardzo wiele do życzenia…
Uciec, ale dokąd?
Nie mogę się jednak przyczepić do poziomu graficznego, który wciąż stoi na bardzo wysokim poziomie. Cieszę się, że przynajmniej to się nie zmieniło. Zastanawiam się, czy twórcy nie posunęli się trochę za daleko i nie przebodźcowali widza. Jest tak kolorowo, że momentami aż pstrzy się w oczach. (Może to tylko moje wrażenie, gdyż uwielbiam ciemne kadry). Prawda jest taka, że obwisłe pośladki ojca Draculi śnią mi się po nocach. Kreacja sławnego pogromcy potworów, Van Helsinga, także nie przypadła mi do gustu. Uważam, że była mocno creepy, ale rozumiem taki zabieg.
Niestety, ale moim zdaniem jest to zdecydowanie najgorsza część serii.
Tytuł oryginalny: Hotel Transylvania 3: Summer Vacation
Reżyseria: Genndy Tartakovsky
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 1 godzina 37 minut