Za przekazanie dostępu recenzenckiego do serialu Tulsa King, w ramach współpracy recenzenckiej, dziękujemy SkyShowtime.
Posiadam już, będąc konkretnym, pięć osobistych subskrypcji w dużych serwisach streamingowych. A jeśli miałby doliczyć te mniejsze, związane z polskimi stacjami telewizyjnymi, oraz takie, w których to ja jestem „pijawką” współdzielącą konto… liczba ta niebezpiecznie zbliża się do dwucyfrowego wyniku.
Nie sądziłem, że do wypróbowania kolejnej „wideo usługi” zachęci mnie ponad siedemdziesięcioletni Sylvester Stallone.
Niespodzianka
Co prawda w Tulsa King jego zachowanie nie odbiega od ekranowej normy (tu też, przede wszystkim, bije ludzi i do nich strzela, a do pięknych kobiet się wyłącznie uśmiecha), jednak przy okazji ma także co nie co do powiedzenia. Ale może po kolei: najpierw przyjrzyjmy się wszystkim hollywoodzkim szablonom, z których aż dziewięciu różnych producentów (w tym sam Stallone) posklejało ten serial. Gotowi? No to lecimy z wyliczaniem.
Główny bohater o twarzy mordercy i posturze szerokiej niczym szafa trzydrzwiowa, ma jednak serce po właściwej stronie. Wychodzi z więzienia po kilkudziesięciu latach odsiadki, gdzie trafił z własnej woli: by ratować swego mafijnego szefa. Na wolności gangsterska rodzina wita go dość chłodno i odsuwa go od głównej „polityki”. W nagrodę zostaje zesłany na praktycznie nic nieznaczący teren. Bohater ma problemy z odnalezieniem się we współczesnym świecie, zarówno z powodu zaawansowanego wieku, jak i „staroświeckiego” podejścia w kontaktach międzyludzkich. W małej mieścinie powoduje spore zainteresowanie, a później niemałe zamieszanie, we wszystko wprowadza go jednak nowy znajomy: młody, przebojowy i zdecydowanie bardziej głośny. Jeśli brakło wam palców, pora zdjąć skarpetki, ponieważ do tego wszystkiego dochodzi lokalny gang motocyklowy pod przywództwem cytującego biblię wariata, przelotna, hotelowa znajomość z agentką federalną, konflikt z dawno niewidzianą córką, przekupni gliniarze…
Skoro scenarzyści nie bali się wykorzystać tak oczywistych szablonów w tej skali, to ja bez wyrzutów sumienia zastosuję jeden w mojej recenzji.
Wady
Pierwszy, podstawowy i najważniejszy (mogliście się go domyślić po lekturze poprzedniego akapitu): to wszystko już było. Dosłownie każdy zawarty tu wątek widzieliście w innym filmie, serialu, albo nawet grze wideo – pozdrawiam zwłaszcza fanów Yakuza: Like a Dragon. I to nawet nie tyle, że się czepiam, ale cała produkcja jest wykonana zwyczajnie poprawnie. Nie wspomnę o aktorach, bo żaden nie wyrył mi się jakoś specjalnie w pamięci (oczywiście poza głównym bohaterem, ale o tym później)… Jakieś konkretne, zapierające dech w piersi sceny, skomplikowane bądź widowiskowe sekwencje walk… Nie, też nie. Scenografia? Cóż, całkiem ładna ta Tulsa, przyznaję. Wygląda jak typowe, generyczne wręcz miasto na południu Stanów, ukazane w dziesiątkach innych produkcji. O, wiem: kowbojskie kapelusze były bardzo stylowe, no i konie przepiękne. A o fabule to nawet nie będę się rozpisywał: każdy średniozaawansowany fan kina już po pierwszym odcinku przewidzi koniec tej historii. Przynajmniej w większości, bo finałowy plot twist nawet mnie zaskoczył: ale jestem przekonany, że był on napisany specjalnie jako cliffhanger drugiego sezonu. Pominę już fakt, że odcinki wydają się skracane na siłę i czasem jak na dłoni widać cięcia i brakujące sceny, zakłócające ciąg przyczynowo-skutkowy całej fabuły. W skrócie: wybitne dzieło to to nie jest.
Zalety
Magia zaczyna się dziać, gdy na te wszystkie wytarte szablony nałożymy nietuzinkowego aktora, jakim jest Sylvester Stallone. Zwróćcie uwagę, że nie napisałem „wspaniałego” czy „utalentowanego” – wszyscy dobrze wiemy, z jakich ról słynie Sly. Tu także nie mógł sobie odmówić kilku strzelanin i paru bójek („sobie”, ponieważ jest współproducentem), jednak pokusił się także o coś znacznie więcej. Ciężko to ubrać w słowa, ale postać, którą gra, Dwight Manfredi, jest wręcz stworzona specjalnie dla niego, a ponadto spaja cały serial. Wręcz nadaje mu… sensu? Podczas seansu mało obchodziła mnie Tulsa, jej mieszkańcy i problemy, w nosie miałem agentów federalnych i ich śledztwo dotyczące lokalnych maniaków broni. Na ekranie chciałem zobaczyć więcej podstarzałego gangstera w nieskazitelnie skrojonym garniturze, który swoją charyzmą i szarmancją onieśmiela wszystkich wokół. Opanowany, preferujący czyny niż słowa, zawsze wie, kiedy powinien kierować się sercem (i pięścią), a kiedy chłodną logiką. Nie sądziłem, że Stallone jest zdolny do tak złożonych ról i jestem pod wrażeniem, jak dobrze sobie z nią poradził. To on, i tylko on, dźwiga tę produkcję na swych barkach i tworzy z niej serial warty obejrzenia. A, no i jeszcze ktoś, kto stworzył to arcydzieło, jakim jest tytułowe intro. Prawdziwy majstersztyk.
Szablon wymaga puenty
Na koniec dnia, gdy po pracy czy szkole usiądziecie przed ekranem i włączycie Tulsa King, będzie się liczyła tylko jedna rzecz. Nie złożoność fabuły, nie tło stojące za bohaterami, nie całkiem ładne, acz przydługie ujęcia krajobrazu południa Stanów Zjednoczonych. Nawet nie prosta (a mimo to pełna dziur) i przewidywalna fabuła. Gdy zmęczeni dniem będziecie pragnąć jedynie odpoczynku i seansu czegoś, co nie wymaga zbyt wielu szarych komórek, na pomoc przyjdzie Sylvester Stallone. A wy, z uśmiechem, spędzicie kolejne kilkadziesiąt minut śledząc przygody przemiłego, lecz bardzo niebezpiecznego człowieka, jakim jest emerytowany gangster, Dwight Manfredi.