Krótka historia wydawania książek na przykładzie „Dragonus Cracovus”

-

Oto tekst, który powstawał długo. I w bólach. Biję się w pierś i na wstępie uprzedzam, że przeczytałam tylko 150 stron Dragonus Cracovus, więc możecie uznać, że materiał źródłowy nie jest reprezentatywny. Może nie jest. Ale wyzywam kogokolwiek z was, drodzy czytelnicy na pojedynek – jeśli uda wam się przebrnąć przez większa liczbę stron dostaniecie ode mnie własnoręcznie zrobiony certyfikat Mistrza Świata.
Skąd to się właściwie wzięło

O Marcie Kurek, autorce Dragonusa, zrobiło się dość głośno kilka lat temu, kiedy okazało się, że żadne wydawnictwo, do którego się zgłosiła, nie chciało wydać jej powieści. Będąc osobą zaradną, postanowiła wydać książkę sama. W tym celu założyła zbiórkę w internecie i od grosza do grosza, zebrała się suma. A reszta jest historią. 

Widzicie, wydawanie powieści to nie jest prosta sprawa. Za każdym razem, kiedy myślę o tym procesie, przypomina mi się krótki acz dość intensywny okres, w którym współpracowałam z Fantazmatami. Moja rola była tam raczej niewielka – ot, ocenić czy dany tekst się nadaje, czy nie. Całą redakcję, korektę, skład i tak dalej robili inni ludzie, zdecydowanie bardziej znający się na rzeczy ode mnie. Niemniej jednak, często zdarzało mi się czytać ich dyskusje i rozważania, więc zdaję sobie sprawę, jaki ogrom pracy trzeba włożyć w wydanie książki. Chociaż Fantazmaty to inicjatywa non profit, a pracujący tam ludzie to wolontariusze, ale nie zmienia to zupełnie niczego w samym procesie przygotowania tekstu do wydania.

Dlatego, kiedy dostałam w swoje ręce Dragonus Cracovus, pierwszym, co zrobiłam, było znalezienie informacji o osobach, które zajmowały się przygotowaniem i drukiem tej książki. Od razu zapaliły mi się wszelkie lampki ostrzegawcze, bo na pierwszej stronie widnieje, że korekta, skład i łamanie wykonał serwis panbook.pl. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że nie znają się na swojej robocie, w końcu współpracowali z Czwartą Stroną czy Wydawnictwem Święty Wojciech. Dużo bardziej zainteresowała mnie redaktorka książki – Justyna Zarzycka. Udało mi się znaleźć tylko jedną informację na jej temat: tom poezji z Małego Wydawnictwa. 

I wiecie, to jest problem

Żebyście mnie dobrze zrozumieli – starałam się podejść do Dragonusa z otwartą głową, z myślą, że tak zwane selfpuby (selfpublishing – wydawanie książek własnym sumptem), nie zawsze są takie złe i każdy przecież gdzieś zaczyna. Ale już pierwsze strony udowodniły, że to niestety nie jest przypadek dobrej książki wydanej za finanse autora.. 

Krótka historia wydawania książek na przykładzie „Dragonus Cracovus”
Okładka książki Dragonus Cracovus

Po pierwsze książka ma 663 strony bitego tekstu złożonego dużym fontem tak na oko 16 punktów, bardzo szerokie marginesy, a do tego jeszcze obrazki. Dodatkowo, na przysłowiowe dzień dobry, dostajemy historię języka drogozoiskiego, jego wymowę i zapis (nota bene kosmicznie skomplikowany i totalnie nieczytelny dla przeciętnego człowieka). Później mamy obszerny prolog i dopiero na 31 stronie rozpoczyna się właściwa historia. 

Rozumiem, że każda książka aspirująca do bycia fantastyką musi mieć na początku jakąś mapkę, historię, swój Silmarilion, ale na bogów, dlaczego nie można było tego dodać na końcu jako ciekawy dodatek? Dlaczego nikt autorce nie powiedział, że lepiej przemyśleć skomasowanie takiej masy informacji na dwudziestu stronach? Że to jest zły pomysł? Ano dlatego, że zapłaciła za wydanie.

Cóż z tego, że założenia fabularne są całkiem ciekawe – smoki okazują się być starożytnym ludem, który założył Kraków i po wielu wiekach postanawia odebrać go ludziom. Ci ostatni, dość zszokowani, z dnia na dzień muszą nauczyć się żyć w zupełnie nowej rzeczywistości, rządzeni przez smoczą królową. A osią całej opowieści okazuje się rodzina Wszechwiedzkich, profesorowie biologii i ich córka. Brzmi całkiem do rzeczy, prawda?

Tylko, że nie tak to wygląda w książce.

Nikt autorce nie powiedział: Wiesz co, Marta, fajnie, że nam płacisz hajsy, ale musisz zmienić imiona postaci, bo Wanda Wszechwiedzka czy woźny Zbigniew Zamietka to jednak trochę za dużo

Z jakiegoś powodu Kurek aspiruje do miana autorki fantastyki młodzieżowej, a to, co proponuje, to bajki dla dzieci. I to dla tych przedszkolnych. Jej postaci wypowiadają się w sposób tak absurdalny i irytujący, że zęby cierpną.

– Z jamy ustnej mi to wyjęłaś – odparła dziewczyna.

– Mój narząd wzrokowy wariuje.

– Jaki to wybór?! – przełknęła ślinę. – Trzeba być tarantulą w ludzkiej skórze, żeby w takiej sytuacji odmówić pomocy! Ale… – nabrała powietrza, odetchnęła – dajcie mi chwilę… Chcę użyć mózgowia w celach refleksyjno-przemyśleniowych. Muszę wyjść.

Fajnie, prawda?

Znajdziemy tu całą plejadę bohaterów o jednej cesze. Ojciec to zapominalski profesor, mama roztrzepana profesorka, woźny zamiata korytarze, Wanda dużo mówi. Smoków i tak nie da się rozróżnić, bo ich imiona są koszmarnie długie i zwyczajnie przebiega się po literach wzrokiem, bo nie ma sensu próba ich rozczytania. Imię królowej to  Zempher Draregiss*rapthiss Rezz i bynajmniej nie wynika to z faktu bycia władczynią, tam po prostu wszyscy mają imiona wyglądające jak przypadkowy zbiór liter. Z przykładowych słów w języku dragozoiskim mamy jeszcze: Nah*kinmorr, ssob”laccrelliss”, Thel’~figricc”vlehtha” czy absolutny faworyt Frangama”s’~o’~o’*dripthi*n”, do tego dialogi są zapisywane w dwóch językach. Sami zobaczcie:

– Sha verr somnerr – smok skłonił się wytwornie, po czym z gracją załopotał skrzydłami. –To my dziękujemy!

Jeśli mamy do czynienia z takim zapisem raz na jakiś czas, nie jest on męczący Niestety, taki zabieg występuje w każdym jednym dialogu w powieści. Dlaczego? Bo nikt autorce nie powiedział, że to bez sensu. Bo dzięki temu książka jest grubsza, czyli trzeba było więcej zapłacić za druk.

Trudno winić autorkę?

Widzicie, tu się zaczyna mój problem. Bo z jednej strony dostajemy w twarz zdaniami takimi jak:

Jedyny problem stanowił kostny grzebień, który jak wachlarz rozpościerał się w miejscu, gdzie kobietom zwykle rosną włosy.

Czytamy również o bohaterach, którzy, będąc biologami z jakichś przyczyn nie mogą normalnie mówić, że mają oczy” tylko gałki oczne” i nie nogi” tylko odnóża dolne”, a z drugiej… No cóż, Marta Kurek bardzo chciała wydać swoją książkę, nad której pisaniem bez wątpienia spędziła mnóstwo czasu, włożyła całe serce, a odmówili jej wszyscy. Miała dwa wyjścia – wrócić do domu, usiąść i zastanowić się, co jest nie tak z tekstem albo wydać własnym kosztem. I niestety nie znaleźli się wokół niej życzliwi ludzie, którzy zawróciliby proces wydawania tu i zaraz, i zmusili autorkę do przeredagowania powieści, poprawy wielu błędów, poszukania pomocy. Istnieje opcja, że to Kurek nie chciała nikogo słuchać i zrobiła, jak chciała. Ale wiecie, z młodymi autorami tak już jest, że kiedy wreszcie napiszą tę swoją wymarzoną, wypieszczoną książkę, to zazwyczaj bronią w niej każdego przecinka jak niepodległości. I dlatego rolą redaktorka, dobrego redaktora, jest usiąść i przeprowadzić operację na otwartym sercu i udowodnić, że można z tej tony słów zrobić coś dużo lepszego. Choć wydaje się to młodemu autorowi czy autorce w danej chwili bestialstwem.

Przykro mi

Tak, jest mi po ludzku przykro, że zmarnowany został potencjał na zabawną, lekką książkę, z retellingiem znanej legendy w tle. Być może dałoby się z pomysłu Kurek wyciągnąć naprawdę sporo, jeśli tylko ktoś pokazałby autorce palcem miejsca, w których popełniła błędy światotwórcze, w projektach postaci czy stylistyczne. A tak? Cóż. Mamy doskonały przykład na to, jak nie pisać książek oraz dlaczego dobry redaktor jest na wagę złota.

Jeśli czyta to jakiś aspirujący, młody autor – jeśli już podjąłeś czy podjęłaś decyzję o samodzielnym wydawaniu swojego dzieła to zastanów się dobrze jeszcze raz nad wszystkimi krokami, które do tej pory wykonałeś albo wykonałaś. Zrób rachunek sumienia i poszukaj dobrego, najlepszego redaktora i korektora, na jakiego cię stać. I wsłuchaj się w to, co ci powiedzą, nawet jeśli będzie bolało.

Bo czasem, jeśli wszyscy odrzucają twoją książkę, to może jest to jednak sygnał, że trzeba nad nią jeszcze popracować.

Ania Minge
Ania Minge
Lubię leżeć i książki. Jak dorosnę to zostanę Rory Gilmore. Albo Lorelai, zależy jak mi się życie ułoży.

Inne artykuły tego redaktora

1 komentarz

Popularne w tym tygodniu