Oto on, Robin Hood – król złodziei, noszący zielone wdzianko (przynajmniej w większości przypadków ma ono taki kolor), świetnie władający łukiem, doskonały przywódca i strateg. Zabiera skarby bogatym, rozdaje je biednym. Historię tego legendarnego bohatera znają chyba wszyscy, co i rusz pojawia się nowy film, serial czy książka, gdzie przedstawia się kolejną wersję opowieści o Robercie z Locksley. Sama od lat śledzę produkcje, w których akcja kręci się wokół przygód Hooda i jego wiernych kompanów – brata Tucka, Małego Johna, Willa Szkarłatnego oraz wybranki serca Robina, czyli Lady Marion.
Widziałam większość obrazów o Hoodzie – czy to pierwsze filmy opowiadające o jego perypetiach, seriale, animacje, a nawet parodie (do tej pory z łezką w oku wspominam Facetów w rajtuzach). Jedne były lepsze, inne gorsze, ale większość z nich spełniła swoje zadanie, zaciekawiła widza i wzbudziła jego zainteresowanie bohaterem angielskich legend. Moje zafascynowanie tą postacią doprowadziło do tego, że największą sympatią darzę łuczników – zwłaszcza Olivera Queena, który przecież ma wiele wspólnego z Robinem – począwszy od zielonego wdzianka.
Wiadomość o tym, że Hollywood ma zamiar zrealizować kolejnym film o Hoodzie, nie wywołała u mnie konsternacji, wręcz przeciwnie, byłam gotowa na nowe spotkanie z tym bohaterem. Nie wiedziałam jednak, że będzie ono aż tak bolesne. Robin Hood: Początek rozczarowuje, zawodzi, zniesmacza i przyprawia o mocny ból głowy.
Młody i bogaty
Robert z Locksley wiódł spokojne życie – miał ziemię, włości, bogactwa, zakochał się w pięknej złodziejce, dziewczyna chciała ukraść konia z jego stajni, a skradła serce bohatera… Brzmi jak sielanka, prawda? Niestety ta musiała się w końcu skończyć, a wszystko przez okrutnego Szeryfa z Nottingham, który wysłał młodego bohatera na walkę z niewiernymi. Mijają lata, Robert powraca do domu, na wojnie był świadkiem wiele makabrycznych scen, nie tylko z udziałem swoich wrogów, dlatego cieszy go myśl, iż wreszcie będzie mógł zaznać spokoju u boku ukochanej osoby. Rzeczywistość bardzo szybko rewiduje jego oczekiwania – protagonista dowiaduje się, że jego majątek został przejęty, a on sam uznany za nieżywego. Natomiast kobieta, którą miłuje, rozpoczęła życie u boku innego mężczyzny.
Protagonista nie jest jednak sam, z wojny wrócił z nowym towarzyszem, który postawił sobie za cel zemstę na Szeryfie z Nottingham. Jako że Robert stracił przez włodarza miasteczka majątek i kobietę, a nawet „życie”, także postanawia dołączyć do vendetty. Pierwszy krok to nauka odpowiedniego strzelania z łuku i szybkości, a kolejny – zabawa w złodzieja.
Początek końcem wszystkiego
Mój poziom tolerancji na absurdy w filmie jest dość wysoki. Przerysowania, zabawa konwencją, groteska, kicz – produkcje Paula W.S. Andersona i Guya Ritchie’ego „wkładam” do szufladki z napisem guilty pleasure (nowa wersja przygód Artura, mam na myśli tego legendarnego króla, także się w niej znalazła). O ile dobrze się bawię na filmie, który został opatrzony etykietką blockbuster, o tyle jestem w stanie wybaczyć niedociągnięcia fabularne. Z obrazu Otto Bathursta nie da się jednak za wiele wycisnąć – większość scen nie ma sensu, aktorstwo okazuje się dość drewniane (poza jednym wyjątkiem, ale o tym później), a sam pomysł… Cóż, scenariusz powinien zostać napisany od nowa…
Ser szwajcarski ma mniej dziur niż ten film. I owszem, pisałam, że przeważnie logikę pozostawiam za drzwiami sali kinowej, gdy wybieram się na produkcję akcji, gdzie liczą się sceny walki i efekty specjalne, jednak w tym przypadku było to niemożliwe. Mogę podarować kilka bezsensownych rozwiązań, ale niestety nie da się przejść obojętnie obok obrazu pełnego nielogiczności, dziur i wyssanych z palca pomysłów. Ten film nie jest ani guilty, ani tym bardziej pleasure.
Najzabawniejsze okazuje się to, że głównemu bohaterowi cały czas spada okrycie twarzy (nazwijmy je maską). Co i rusz chusteczka się ześlizguje, ale co z tego, nikt na to nie zważa, oponenci nagle ślepną, bo przecież jak inaczej wytłumaczyć fakt, że dostają na tacy tożsamość zamaskowanego złodzieja, ale jakoś nie rejestrują, co się dzieje przed ich oczami. Za to widz rejestruje to, co się dzieje na kinowym ekranie…
Nudne, nijakie i nafaszerowane
O dziurach w fabule już wiecie, ale to nie jej jedyna przewina. Opowieść jest bardzo prosta i nie chodzi mi o to, że każdy, kto zna historię Robina, będzie wiedział, jak się skończy. Mam na myśli to, iż film okazał się nudny i nijaki. Robin zakochuje, idzie na wojnę, wraca, zmienia się w Hooda, kradnie, walczy, ucieka. A potem jeszcze więcej – kradnie, walczy, ucieka. Gdzieś po drodze doznaje ran, ale przecież to nic takiego i bardzo szybko wraca do pełni sił.
Skoro fabuła okazała się pomyłką, może chociaż efekty specjalne cieszą oko? Niestety nie. Na początku myślałam, że rzeczywiście twórcy wykażą się chociaż na tym polu, jednak im dłużej trwał film, tym gorsze miałam zdanie o tym, co się dzieje na ekranie. A dzieje się wiele (wizualnie), problem polega na tym, że twórcy chcieli dodać do filmu za wiele rzeczy, przez co widz czuje się nimi przeładowany. Wybuchy, świstające strzały, stopione żelazo, iskry, slow motions, bieganie po dachach… Czego tutaj nie ma. Powiedzmy sobie szczerze – co za dużo, to niezdrowo, w tym przypadku to powiedzenia idealnie oddaje to, co się dzieje na ekranie.
Mogłabym jeszcze ponarzekać na stroje, bo te może i są ładne, ale nie pasują do epoki, w jakiej rozgrywają się wydarzenia, skupię się jednak na grze aktorskiej, a raczej jej braku.
Taron Egerton to Taron Egerton – jeśli widzieliście wcześniejsze produkcje z jego udziałem, wiecie, że to niezwykle pocieszny aktor, ale trudno nazwać jego grę wysokich lotów. Podobnie dzieje się w Początku. Jamie Foxx nie dostał roli, w której mógłby się wykazać. To dobry aktor, co udowodnił niejeden raz, jednak twórcy nie potrafili napisać dla niego dobrego scenariusza, a szkoda, bo John miał wiele do zaoferowania. Jamie Dornan nie pojawia się za wiele na ekranie – nie gra także bohatera, który pokazuje wachlarz emocji, dlatego widz nie zwraca uwagę na nic poza jego akcentem (tak, ten ma cudowny!). Jedynie Ben Mendelsohn jakoś się wyróżnia, jego gra jest naprawdę dobra, problem polega jednak na tym, że za każdym razem, kiedy krzyczał i włączał tryb psychicznego tyrana zapalała mi się lampka z napisem Orson Krennic.
Na koniec zostawiłam sobie jedyną damę w tym towarzystwie – grającą Marion Eve Hewson. Niewątpliwe to piękna i urocza kobieta, twórcy co i rusz uwidaczniali jej atuty, ale grać nie potrafi. Oczywiście może to być wina rozpisania postaci i wskazówek reżysera, to jednak nie zmienia faktu, że w tej produkcji aktorka nie wykazała się niczym poza… urodą. Niby silna kobieca postać, bo i walczy, i potrafi postawić się Szeryfowi, ale nie dość, że Eve nie jest zbytnio przekonująca w swojej roli, to jeszcze nie byłam w stanie polubić granej przez nią postaci. Dlaczego? Prosty wzór – dziewczyna zakochuje się w Robienie, ten wyrusza na wojnę, bohaterka dowiaduje się, że jej luby zginął, znajduje sobie inny obiekt westchnień, kiedy pierwsza miłość wraca, Marion szybko zapomina o Willu (chce go nawet zostawić na pewną śmierć). I jasne, rozumiem, że Robin to ten jeden jedyny i protagonistka przez te lata o nim nie zapomniała, ale sposób, w jaki zmienia facetów, sprawia, że nie przypomina Marion z legend.
Robin Hood: Początek nie jest dobrym obrazem. Niektórzy twierdzą, że można było się tego spodziewać już po obejrzeniu zapowiedzi produkcji, ja wolałam się jednak przekonać na własne oczy. Wprawdzie widziałam gorsze filmy, ale to nie znaczy, że na ten warto poświęcić swój czas…
Za możliwość obejrzenia filmu dziękujemy
Tytuł oryginalny: Robin Hood
Reżyseria: Otto Bathurst
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 1 godzina 44 minuty