Mission Impossible to moja ulubiona seria filmów akcji. James Bond mnie trochę brzydzi, a przy Szybkich i wściekłych zasypiam. Tom Cruise trzyma poziom. Poza niefortunną dwójką Johna Woo (ech, te gołębice) wszystkie filmy dostarczają emocji i rozrywki. Fallout nie zawodzi.
Jak zwykle rozchodzi się o los ludzkości. Syndykat nadal trzęsie światem, choć tym razem na czele stoi tajemniczy John Lark i jego „Apostołowie”. Trzy głowice plutonu, z których łatwiutko da skonstruować bomby; trzy cele, które wywołają chaos i rozwalą cywilizację na strzępki. I oczywiście tylko IMF (minus Jeremy Renner, Hawkeye najwyraźniej nadal ma areszt domowy) może to powstrzymać. Wszystko sypie się jednak od samego początku, gdy CIA wysyła do „pomocy” swojego agenta, człowieka-czołg, Superm… Augusta Walkera.
Improwizujemy!
Jak to w Mission Impossible bywa, sceny walk, pościgów, pojedynków i zwisania z przeróżnych rzeczy zostały przepięknie nakręcone z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Od samego początku akcja trzyma w napięciu – film ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Chciałabym powiedzieć, że któraś scena wyróżnia się na tle innych, ale każda jedna ma w sobie to coś.
Temat przewodni: improwizacja – zawsze coś musi pójść nie tak (a to piorun strzeli, a to trafią na mistrza sztuk walki…) i zespół Ethana Hunta wymyśla coraz bardziej zmyślne drogi wyjścia. Jest przepysznie, ja miałam wypieki na twarzy.
Coś tam masz
A skoro o twarzy mowa, porozmawiajmy o wąsach. O tym zaroście, który niektórym strasznie zepsuł Justice League. Henry Cavill wygląda świetnie. Jest na co popatrzeć, a to znane ze zwiastunów bum-bum ramionami i rękoma, to wyzwanie do walki, przejdzie do historii i będzie na zawsze żyć w memach. Jego talent aktorski pozostawia niestety sporo do życzenia – Cavill jest drewniany, jest drewnianym czołgiem. Gra okej, ale nie wzbudzi zachwytów.
Rebecca Ferguson to inna para kaloszy. Już w Rogue Nation pokazała, że dorównuje Cruise’owi, była lepszym szpiegiem, niemalże górowała nad nim w pojedynkach. Tu scenarzyści troszkę wyrwali jej piórka, ale nadal kopie tyłki i wygląda przy tym doskonale. Ma też jak zwykle własną motywację – bo bycie agentką to nie bułka z masłem, szczególnie, gdy w grę wchodzi także jej nemesis Solomon Lane – głowa Syndykatu i główny złol poprzedniej części serii. Stawka jest wysoka, a wiele rzeczy staje na głowie i eksploduje bohaterom w rękach. Bo jakżeby inaczej!
Takie nagromadzenie aktorów sprawiło, że niektórzy nie mieli zbyt wiele do robienia. Sean Pegg i Ving Rhames są w filmie, ale gdzieś ot w tle. Dwie pozostałe kobiety, znana już Michelle Monaghan (Julia) i nowoprzybyła, fascynująca Vanessa Kirby (Biała Wdowa), to miły dodatek. Ukłon w stronę publiczności i pokazanie, że można. Więcej ich!
Mieszanka wybuchowa
Nie tylko wybuchami Mission Impossible: Fallout stoi (no ale prawie). Sceny akcji przeplatane są nostalgicznymi. McQuarrie pokazał zmęczenie (i wiek?) Hunta. Bohater nie jest już tym młodzieniaszkiem, który zwisa na lince kilka milimetrów ponad podłogą – to zupełnie inna osoba. Nadal jednak wyskoczy z samolotu ponad chmurami, bo czuje się odpowiedzialny za bezpieczeństwo całego świata. Jeśli jednak będzie chciał odmówić kolejnej misji, mam doskonałą zastępczynię.
Przy okazji każdej nowej odsłony serii zastanawiam się, jak przerośnie ona poprzednie. Wspinaczka po Burj Khalifie, zwisanie z lecącego samolotu… Fallout nie zawodzi. Uzbrójcie się tylko w tonę „zawieszenia niewiary”, napchajcie nią kieszenie i dodajcie do swojego napoju, bo niektóre sceny są genialne, ale absolutnie nierealistyczne. A po co psuć sobie zabawę?
Twoja misja…
Mission Impossible: Fallout to świetny film – płytki jak Wisła podczas suszy, ale śliczny i wciągający. Lato 2018 jest wypchane fajnymi produkcjami (tu chociażby nasze sierpniowe zestawienie), ale jeśli lubicie dynamiczną akcję, cięte dialogi i ludzi ściągających maski z twarzy innych osób, to obraz dla was.
Tytuł: Mission Impossible: Fallout
Reżyseria: Christopher McQuarrie
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 2 godziny 28 minut