W pewien pokręcony sposób apokalipsy i tego typu wydarzenia nadal fascynują ludzi i są dość dobrym tematem na film. Jednak powstało ich już tyle, że dzisiaj bardzo ciężko zaskoczyć czymś wymagającą osobę, zwłaszcza taką, która obejrzała podobnych produkcji bez liku. Często okazuje się, że to po prostu „odgrzewany kotlet”, twardy jak podeszwa długo noszonego buta. Czy tak też było i w przypadku 41 dni nadziei?
Rejs marzeń
Tami to młoda dziewczyna, pracująca na statku, a przy okazji przypatrująca się codzienności żeglarzy. Sama marzy o wypłynięciu w samodzielny rejs. Pewnego dnia poznaje Richarda – chłopaka, który w swoim życiu wiele już widział i poczuł na własnej skórze. Jest on doświadczonym żeglarzem, sam zbudował własną łódź i za jej pomocą zwiedził wiele krajów. Proponuje dziewczynie wyprawę do San Diego. Ta ochoczo się zgadza, mając nadzieję, że w końcu marzenia się spełnią. Dwójka młodych ludzi nawet nie zdaje sobie sprawy, że przyjdzie im zawalczyć o własne życie z potężnym huraganem, jakiego świat, do tej pory, jeszcze nie widział. Czy wyjdą cało z tego?
Chcieć opłynąć cały świat
Trzeba przyznać, że pomysł na fabułę nie był znów taki niepowtarzalny. W końcu historii o jakiejś katastrofie pojawiło się już sporo. Jednak łudziłam się, że czymś mnie zaskoczy. Przez półtorej godziny zastanawiałam się, do czego to wszystko doprowadzi bohaterów i w głębi serca trzymałam za nich kciuki, aby udało im się pokonać potężny żywioł, jakim niewątpliwie jest huragan. I dopiero zakończenie wprawiło mnie w swego rodzaju zadziwienie, ale też nie jakieś duże – takie na średnim poziomie. Dla niektórych mogło to być łatwe do przewidzenia, jednak ja w duchu przyklasnęłam twórcom i ich pomysłowi na to, jak wbić widza w fotel (chociaż odrobinę!).
Film dla flegmatyków
41 dni nadziei to produkcja, w której nie zazna się wartkiej i dynamicznej akcji, wspaniałych dialogów czy też chociaż pięknych widoków. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Twórcy postanowili przedstawić całą historię w odrobinę odmieniony sposób, a więc pierwsze minuty to ukazanie Tami tuż po przejściu huraganu, całej zakrwawionej i przerażonej tym, że nigdzie nie ma Richarda. Woła go, płacze i z bezsilności uderza rękami w pokład łodzi, aż w końcu na nim zasypia. Potem, w kilku kadrach, pokazane są pierwsze, spędzone razem przez Tami i Richarda chwile, wyjaśnia się to, jak doszło do podjęcia decyzji o wspólnym rejsie. A później następuje już specyficzna przeplatanka przeszłości z teraźniejszością – raz widzimy dziewczynę walczącą z przeciwnościami losu, żeby zaraz przenieść się w jeszcze szczęśliwe czasy sprzed katastrofy. Osobiście nie uważam tego za dobry chwyt, wręcz przeciwnie, takie skakanie pomiędzy dwoma okresami męczyło mnie i wzbudzało irytację.
A co to się dzieje na pokładzie?
Zadziwiającym niedociągnięciem twórców tej produkcji była jedna scena. Mianowicie Tami i Richard leżą na pokładzie, znów prowadzą przesłodzone rozmowy, a gdzieś w prawym dolnym rogu ekranu ukazuje się ster. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że raz jest on uszkodzony, przełamany, a za chwilę ukazany, jakby w ogóle nie przeszedł żaden huragan – w całości. Taki drobiazg, a jak psuje oglądanie.
Ona i on – szansa na wielką miłość?
Jestem romantyczką i uwielbiam oglądać historie miłosne. Dlatego i w przypadku 41 dni nadziei od początku kibicowałam głównym bohaterom. Tami, w tej roli sympatyczna Shailene Woodley, popularna z serii Niezgodna, oraz Richard, w którego wcielił się niezwykły Sam Claflin, znany z bardzo wzruszającego filmu Zanim się pojawiłeś, wręcz idealnie odegrali swoje postacie i pokazali, że nawet w obliczu ogromnego zagrożenia życia to miłość napędza ludzi do działania. Ów aktor w sumie nie musiał za dużo pokazywać, przez większość trwania filmu leżał na pokładzie i od czasu do czasu syczał z bólu, ale na myśl mi przyszło, że chłopak ma szczęście do tragicznych bohaterów – w omawianym obrazie pokazał postać żeglarza z wyboru, uderzonego z ogromną siłą przez huragan, w wyniku czego zostaje ciężko ranny, zaś w Zanim się pojawiłeś przypadła mu postać zgorzkniałego młodzieńca na wózku inwalidzkim. Jedyne, co się twórcom w tym filmie udało, to zakończenie, do pewnego stopnia nawet zdumiewające. Może byłoby ono większe, gdyby cała produkcja aż tak mnie nie wynudziła.
Podsumowanie
41 dni nadziei to oparta na faktach historia dwójki młodych żeglarzy. Wybierając się w rejs, nie zdają sobie nawet sprawy z tego, iż będą zmuszeni stoczyć walkę na śmierć i życie z niebezpiecznym żywiołem. Filmu nie można zaliczyć do tych bardzo złych, ale arcydziełem też ciężko go nazwać. Sceny dłużą się niemiłosiernie, widz zastanawia się jedynie, kiedy i w jaki sposób to wszystko się wreszcie skończy. Plusem jest uczucie pomiędzy Tami i Richardem oraz samo zakończenie, które co poniektórych może nawet zaskoczyć. Nie warto tracić na ten film nawet minuty swego cennego czasu.
Tytuł oryginalny: Adrift
Reżyseria: Baltasar Kormákur
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 1 godzina 36 minut