Oto on – jeden z najlepszych seriali grozy ostatnich lat. I nie jestem w tej opinii osamotniona, od kilku lat seria American Horror Story cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem miłośników horrorów, ale nie tylko. I kiedy myślimy, że Ryan Murphy (twórca chociażby Glee) nie zaskoczy nas już niczym nowym, scenarzysta wyciąga kolejnego królika z kapelusza.
Wprawdzie Kult miał kilka epizodów, które nie wnosiły za wiele do opowiadanej historii, a Roanoke mocno mnie zawiódł, jednak AHS od pierwszej odsłony trzyma poziom i nadal szokuje, zadziwia i w pewien sposób przeraża. Pisząc „przeraża”, nie mam na myśli straszenia widza wyskakującymi spod łóżka demonami, tylko wizje, jakie w kolejnym sezonie przedstawiają nam twórcy cyklu.
Niektórzy twierdzą, że Murphy’emu skończyły się już pomysły, o czym może świadczyć problem z drugą odsłoną Królowych krzyku. Była nudna, nijaka, nie bawiła, nie straszyła, nie… Ogólnie wyszło dość kiepsko w porównaniu z pierwszym sezonem. Jak wypadła zatem nowa część American Horror Story zatytułowana Apokalipsa? REWELACYJNIE!
Żegnaj, świecie przebrzydły?
Mieliśmy już nawiedzone domostwo (i to nawet niejedno), szpital psychiatryczny, freak show, wiedźmy, wyznawców kultu… Teraz przyszedł czas na apokalipsę – wprawdzie nie ma w niej trąb, ale wielki wybuch (wszystko przez pociski jądrowe), który sprawia, że ziemia zostaje skażona (opad promieniotwórczy), a większość żywych istot, w tym ludzi, żegna się z życiem. Przetrwali nieliczni – odporni, silni, znajdujący się z daleka od centrum wybuchu albo ci, którzy wykupili sobie lub otrzymali miejsce w jednym ze specjalnie przystosowanych na takie „okazje” schronów.
Do szczęśliwców należą chociażby Coco St. Pierre Vanderbilt i jej służąca Mallory; fryzjer Gallant z ciotką; Dinah Stevens czy też dwójka niezwykle utalentowanych nastolatków – Emily i Timothy. Schronem, do którego trafiają bohaterowie, zarządza Wilhemina Venable – dość specyficzna persona o silnym charakterze i dość wygórowanych oczekiwaniach wobec „podopiecznych”. Kobieta ustala zasady, jakich muszą przestrzegać mieszkańcy podziemnego bunkra, ich złamanie grozi… śmiercią. Wystarczy więc pilnować własnego nosa i grzecznie egzystować w upiornym miejscu pod powierzchnią ziemi? W serii AHS nic nie jest proste, także i tutaj sprawy przybierają makabryczny obrót, kiedy na progu schronienia staje Michael Langdon.
Mieszanka wybuchowa
Jeśli znacie serię, na pewno doskonale wiecie, że Ryan Murphy ma swój własny styl, modus operandi, który stosuje w każdej odsłonie cyklu. Mamy więc silnych bohaterów, każdy z nich jest inny, kieruje się odrębnymi zasadami, przybiera różne maski. Twórca często podkreśla motyw alienacji, odstawania od grupy (czy to fizycznie, wyglądem, czy też psychicznie, podejściem do pewnych kwestii i zachowaniem), czyniąc ten aspekt jednym z najbardziej uwypuklonych w serii. Murphy uwielbia szokować, przerażać, zadziwiać i zniesmaczać. Już samo intro do każdej nowej odsłony serii wywołuje w widzu pewien dyskomfort i przyprawia o dreszcze. W swoich produkcjach łączy grozę ze śmiechem, przerysowuje bohaterów, koloryzuje i wyjaskrawia niektóre wątki.
Apokalipsa to jeden z najlepszych sezonów – przemyślany, dobrze poprowadzony, spójny, do tego nie tylko łączy się poszczególnymi elementami z innymi odsłonami, on powraca do nich. Ósma część to crossover Murder House i Sabatu, co oznacza, że spotkamy bohaterów tych części, dowiemy się nieco więcej o ich „życiu” (cudzysłów jest tutaj zamierzony, w końcu trudno mówić o życiu duchów) po zakończeniu wcześniejszych historii. Murphy nijako przywrócił stare opowieści do życia, te najbardziej lubiane przez widzów, i połączył je w nowej – Apokalipsie. Oczywiście uważny odbiorca, taki, który śledzi każdy twór AHS, wie, iż przecież poszczególny sezon zawiera w sobie odniesienia (subtelniejsze i nie) do innych seriali cyklu. W najnowszym sezonie twórcy nie skupiają się jednak na zabawie w poszukiwanie owych nawiązań, oni kontynuują wydarzenia z Sabatu i Murder House, a dodatkowo serwują nam nową historię. I wychodzi im to niezwykle zgrabnie.
Czego to nie ma w tej odsłonie: apokalipsa, wyznawcy szatana, pomiot diabła, czarownice, duchy, podróże w czasie (tak, jedna z bohaterek cofa się w czasie, i to kilka razy), nawiązania do Omenu, walka płci, motyw akceptacji… Mogłabym tak jeszcze trochę wymieniać. Najważniejszym wątkiem jest jednak ten dotyczący pokonania dziecka szatana i powstrzymania apokalipsy (czy raczej jej uniknięcia). Dzieje się, oj dzieje, dodajmy do tego jeszcze typowe dla AHS budowanie napięcia, przedłużanie niektórych scen i zapętlanie wszystkiego, a otrzymamy obraz, przy którego oglądaniu wymaga się użycia szarych komórek.
Nic nie jest nam dane niczym kawa na ławę. Poszczególne historie splatają się powoli ze sobą, łączą w spójną całość, ale dzieje się to sukcesywnie, tak naprawdę na większość pytań odpowiedź przynosi nam dopiero ostatni odcinek. Twórcy krok po kroku wprowadzają nas do nowej opowieści, przedstawiają wydarzenia i bohaterów. Dopiero po kilku odcinkach pojawiają się czarownice z Sabatu i właśnie wtedy produkcja zaczyna nabierać tempa. Najlepszy epizod? Zdecydowanie szósty, kiedy to znowu wracamy na stare śmiecie, czyli do nawiedzonego domu z pierwszego sezonu.
Światła, kamera… gramy!
Skomplikowane tematy, humor, przerysowanie, zabawa z widzem, szokowanie, klimat i ścieżka dźwiękowa – to wszystko sprawia, że seria AHS jest tak dobra. Jednak najważniejszym elementem produkcji są niewątpliwie jej bohaterowie i aktorzy w nich się wcielający.
Dokładnie wiemy, czego spodziewać się po Kathy Bates, Sarah Paulson czy Evanie Petersie. Z odsłony na odsłonę aktorzy zadziwiają nas tym, z jaką łatwością wcielają się w kolejne role, każdy grany przez nich bohater okazuje się inny, choć łączy ich jedno – są dobrze zaprezentowani, nietuzinkowi i wielowymiarowi. Jedyny zarzut, jaki mam, to ten dotyczący odgrywania w jednym obrazie wielu ról przez tę samą osobę. Owszem, jest to celowy zabieg, doskonale sprawdza również aktorskie możliwości obsady, jednak wprowadza pewien chaos, nieuważny widz, albo taki, co nie śledzi serii od początku, może się pogubić.
Cieszę się, że w tej odsłonie znowu można było obejrzeć niesamowitą i cudowną Jessicę Lange. Tak bardzo brakowało mi jej lekkości grania, tego, jak czaruje widza i pokazuje, iż żadna rola nie jest jej straszna, a do wcielenia się w Constance Langdon została po prostu stworzona.
A jak wśród starych wyjadaczy chleba poradził sobie nowy nabytek, czyli Cody Fern? Rewelacyjnie. Wprawdzie nie jest tak charyzmatyczny jak koledzy i koleżanki po fachu, ale idealnie odegrał rolę zagubionego, niebezpiecznego i nieobliczalnego młodzieńca spragnionego zemsty.
American Horror Story: Apokalipsa nie zawodzi. Twórcy uraczyli nas dopracowanym, ciekawym, wciągającym i jak zwykle zaskakującym obrazem, który ogląda się z wypiekami na twarzy. Trudno napisać, że z przyjemnością, bo cykl trudno takim nazwać, jednak to na pewno kawał dobrej fabuły, z wyśmienitą obsadą i przemyślanymi rozwiązaniami. Ciekawe, co przyniesie ze sobą kolejna odsłona, poprzeczka została bowiem postawiona bardzo wysoko.