Boże Narodzenie! Okres miłości, wybaczania, prezentów. Dla jednych to również czas celebrowania tradycji, dwunastu potraw wigilijnych, albo dzielenia się opłatkiem. Dla wielu to także coroczny seans filmów kojarzących się z tym okresem: dwóch części Kevina na Polsacie czy Szklanej Pułapki. Tej zimy pojawiła się nowość, Hawkeye – serial Marvela, który nie kryje się z tym, że jest typową świąteczną produkcją. Czy to dzieło Domu Pomysłów ma szansę stać się nową tradycją?
Kiedy w okolicach połowy września, już ubiegłego roku, Disney zaprezentował trailer Hawkeye’a, nie wzbudził on przesadnie dużych emocji ani we mnie, ani w większości społeczeństwa. Nie zapowiadał jakiegoś niesamowitego widowiska, ale jednocześnie z ekranu nie wiało nudą. Ot, zwykła opowieść z uniwersum Marvela, w bardziej przyziemnym tonie niż większość ostatnich produkcji. Koleś i nastolatka biegają po Nowym Jorku z łukami i piorą się z dresiarską mafią.
Oczywiście zakładano, że dostaniemy tutaj rozwinięcie historii nie tylko samego Jastrzębia czy wprowadzonej w tym serialu Kate Bishop, ale też innych – może zupełnie nowych – postaci mogących w przyszłości odegrać większe role w całym MCU, ale nic z trailera nie zapowiadało, że będziemy mieli do czynienia z czymś dużego kalibru lub tak unikatowym, jak What if…?. A jednak pojawiły się dwie rzeczy, które mnie zwyczajnie zachęciły do seansu: wszechobecny świąteczny klimat oraz obecność Piotra Adamczyka w obsadzie.
Pada śnieg, pada śnieg…
Jak wspomniałem, zwiastun produkcji nie zapowiadał wybitnej fabuły, pełnej zwrotów akcji, szalonych akrobacji i innych sztampowych wygibasów typowych dla kina superbohaterskiego. Sześcioodcinkowy serial miał przedstawić krótką i względnie skondensowaną historię „najmniej popularnego Avengera”, tytułowego Hawkeye’a, oraz wprowadzić do kanonu MCU nową bohaterkę, jaką jest Kate Bishop – praktycznie damska wersja i następczyni, w niektórych wersjach komiksów, Clinta Bartona.
Można wręcz odnieść wrażenie, że na tle innych tworów, jakie pojawiły się do tej pory w ramach usługi Disney+, przygody „Jastrzębią” są z góry skazane na porażkę. Wandavision kupowało widza opowieścią z alternatywnej rzeczywistości. Falcon and the Winter Soldier sugerowało większy konflikt i ambitniejsze sekwencje walk. What if…? kusiło fanów całkowicie innym podejściem do znanych bohaterów, a Hawkeye… Hawkeye pozornie nie wyróżniał się niczym, rozbudowywał i tak już potężne uniwersum. Sceny akcji zapowiadały się bardziej „kameralne”, antagoniści – biedniej, a sam protagonista cieszył się, już od swojego debiutu w pierwszym Thorze, niespecjalnie dużą popularnością.
Marvel był jednak świadomy, że Clint Barton nie ma takiej siły przebicia jak Iron Man czy Spider-Man, a nawet Czarna Wdowa, która lipcem 2021 roku otrzymała swój własny film. Fakt, daleko mu do tytułu najbardziej udanej produkcji MCU, a wiele zmian nie zostało dobrze przyjętych przez fanów, ale… istnieje. Po objerzeniu całości, odnoszę wrażenie, że Hawkeye był próbą ocieplenia wizerunku tytułowego bohatera i domknięciem pewnych kwestii, otwartych we wspomnianej wcześniej Black Widow czy Avengers: Endgame. Co więcej, jest to próba samoświadoma, ponieważ towarzyszka Hawkeye’a kilkukrotnie rzuca przytyki w kierunku jego „imydżu” i tego, że nie próbuje się dobrze sprzedawać. Zresztą, nie tylko wśród widzów, „Złoty Łucznik” nie należy do grona najbardziej popularnych bohaterów.
Dzwonią groty strzał
Całość historii skupia się na pokłosiu działań Ronina (tymczasowe alter ego Clinta Bartona), który po wydarzeniach przedstawionych w Avengers: Infinity War postanowił na własną rękę walczyć ze zorganizowaną przestępczością. Dresiarska Mafia (tak, to właściwa nazwa, od angielskiego Tracksuit Mafia) to może nie oponent na skalę Thanosa, ale zagrożenie z ich strony jest jak najbardziej realne, a wewnętrzny konflikt, wyrasta w miarę upływu czasu, okazuje się równie ciekawym wątkiem, co perypetie dwójki łuczników. Zwroty akcji, występujące praktycznie co odcinek, nie pozwalają się nudzić, a humor, jaki na srebrny ekran wprowadza duet Barton-Bishop, tylko kilkukrotnie wprawił mnie w zażenowanie, częściej wywołując szczery śmiech. Może to też kwestia wszechobecnego, świątecznego klimatu, który aż prosi się o zestawienie z Kevinem samym w Nowym Jorku, a jednocześnie sprawia, że do całej produkcji podchodzi się z całkiem innym nastawieniem niż do kinowej świeżynki z tego uniwersum, Bez drogi do domu.
Jeremy Renner, wcielający się w Hawkeye’a już od początków MCU, w końcu dostaje okazję, by zabłysnąć w pierwszoplanowej roli jako pewnego rodzaju mentor (chociaż niechętny) młodej i niedoświadczonej Kate Bishop, granej przez Hailee Steinfeld. Dynamika relacji między dwójką bohaterów i ich skrajnie różne charaktery bardzo dobrze napędzają całość akcji, w odpowiednich momentach nabierając swoistej powagi, a w innych pełniąc rolę typowego „comic relief”, dzięki czemu nie odczuwałem zmęczenia siedząc przed ekranem. Jednak nawet w tych patetycznych chwilach wyczuwałem lekkość, ale też i brak rozmachu, co nie do końca jest kojarzone z produkcjami Marvela.
Papież był niegrzeczny w tym roku
Poza właściwymi antagonistami, których nie chcę zdradzać, ponieważ ich ujawnienie i związane z tym zwroty akcji naprawdę wypadają w tym serialu na plus, w szeregach dziarskich Dresów odnaleźć można znane polskim widzom lico Piotra Adamczyka. Kiedy dotarło do mnie, że „papież” ma grać w MCU, nie wiedziałem, co o tym sądzić. Jasnym było, że nie dostanie mu się żadna kluczowa rola, ale nadal zajmuje on trzecie miejsce w rankingu „ważności” (ilości czasu na ekranie) reprezentantów Mafii. Jego postać bierze udział w udawanych walkach i rzuca zabawne komentarze (z obowiązkowym, bardzo twardym, wschodnioeuropejskim akcentem). Nie spodziewałem się, że będę wyczekiwał scen z naszym polskim aktorem, ale żarty i gagi, jakie zostały dla niego napisane, to naprawdę crème de la crème sztampowego, komiksowego humoru. I polecam przynajmniej raz zobaczyć jedną ze scen z angielskimi napisami, gdzie Adamczykowi rozmawiającemu przez telefon po polsku towarzyszy angielski napis (speaking in russian).
Pozostałe postaci drugo- i trzecioplanowe również nie zawodzą, aktorzy w większości wypadków prezentują solidny poziom. Muszę tu wspomnieć o jednej grupie bohaterów, która pojawiła się mniej więcej w połowie serialu. Mam tu na myśli policjantów, strażaków i ogólnie „pracowników służb”, oddających się w czasie wolnym hobby „larpowania”. Jako ogromny fan szeroko rozumianego fantasy, muszę przyznać, że w larpach nigdy nie uczestniczyłem i nie wiem, na ile „realistyczne” przedstawienie tej społeczności znalazło się w serialu, ale sporo scen z ich udziałem wywoływało we mnie zażenowanie… Ciężko mi powiedzieć, czy wynika ono z faktu, że jest to rozrywka z gatunku „dziwnych”, czy może raczej z mocnego przerysowania na potrzeby wykorzystania jej w celach produkcyjno-narracyjnych.
Dwa patyki i żyłka
Pomimo ewidentnie mniejszego budżetu oraz ogólnie nietypowego jak na MCU klimatu, muszę przyznać, że przyjemnie spędziłem czas przy sześciu odcinkach składających się na Hawkeye. Mamy tu do czynienia z produkcją, która standardowo rozbudowuje całe uniwersum, ale przede wszystkim pełni rolę marvelowej Szklanej Pułapki do obejrzenia „przy choince”. Mogę szczerze polecić ten serial wszystkim osobom, które nie tyle oglądają wszystko, co wypluje z siebie Dom Pomysłów, ale też tym szukającym czegoś podobnego do, ale jednak innego niż standardowy Kevin czy pierwsze dwa filmy z Johnem McClanem. Postaci są ciekawe i bardzo dynamiczne, sam Clint Barton w końcu ma okazję zaprezentować siebie jako kogoś więcej niż „kolesia z dwoma kijkami i żyłką”, Kate Bishop stanowi dla niego nowy rodzaj wyzwania, a jednocześnie sama dużo wnosi do „przyszłości” MCU.
Czuć jednak, że historia przedstawiona w obrazie nie do końca potrafi się sprzedać jako coś równie ważnego jak inne rzeczy udostępniane w ramach Disney+, a ogólne wykonanie, choć trzyma poziom, jest odczuwalnie „tańsze” i mniejsze w skali. Aczkolwiek trzeba przyznać, że do żartów się przyłożyli.