Czarne lustro od pierwszego sezonu stawiało na pokazywanie drugiej strony ludzkiej natury – tej mroczniejszej, wyrachowanej, pełnej tajemnic. Swoje pomysły twórcy opierali zwykle na nowoczesnej technologii przyszłości, niejako sugerując, że to właśnie ona stanowi przyczynę wielu problemów, jednocześnie przedstawiając widzom zagrożenia płynące z jej rozwoju.
Do dziś w głowie siedzi mi pierwszy odcinek serialu, pomyślałam wtedy „To jest mocne!”. Z każdą kolejną serią niestety Czarne lustro gdzieś odbiegało od klimatu zaserwowanego nam w debiutanckim sezonie. Jak zatem wypada piąta odsłona, składająca się jedynie z trzech odcinków?
Każdy ma tajemnicę
Jak to zwykle w Czarnym lustrze bywa, nie ma tutaj ciągnącej się przez serię fabuły, każdy epizod opowiada inną historię. Nie inaczej jest w przypadku tego sezonu.
Twórcy przedstawiają nam więc trzy opowieści. Pierwsza dotyczy Danny’ego (w tej roli Anthony Mackie), jego żony, Theo, oraz przyjaciela, Karla. Małżeństwo dwójki postaci staje pod znakiem zapytania, kiedy kobieta zauważa zmiany w zachowaniu mężczyzny. Tutaj główny motyw przewodni stanowią gry w wirtualnej rzeczywistości.
Następny śledzi losy Christophera (Andrew Scott) – tłem wydarzeń jest portal społecznościowy.
Ostatni to z kolei historia znanej piosenkarki, Ashley O (Miley Cyrus) oraz jej fanki, Rachel – osamotnionej dziewczyny bez przyjaciół, znajdującej oparcie w robocie stworzonym na wzór swojej idolki.
Każdy z bohaterów kryje jakąś tajemnicę, która silnie wpłynie zarówno na ich postępowanie, jak i dalsze losy.
Sinusoidalna jakość
Ciężko jednoznacznie ocenić piąty sezon Czarnego lustra, gdyż ma on swoje wzloty i upadki. Nie sposób nie odnieść wrażenia, iż w tej odsłonie twórcy znacznie mniej skupili się na technologii przyszłości, a bardziej na problemach bohaterów, co samo w sobie nie byłoby wadą, gdyby nie fakt, że tak naprawdę klimat serialu tkwił właśnie w wizjach nowoczesności i tym, dokąd jej rozwój może nas doprowadzić. Przez zmniejszenie nacisku na ten aspekt, Czarne lustro staje się kolejną, zwykłą opowieścią o stracie czy samotności, z niewielkim aspektem technologicznym. Niby nie stanowi to minusa, ale tego typu produkcji powstało już wiele.
Najsłabszym odcinkiem tego sezonu był epizod o Dannym, Theo i Karlu. Fabuła opiera się tylko na jednym, niezbyt rozbudowanym motywie, a przez cały czas trwania tej historii obserwujemy właściwie dwie sceny na przemian, w których różnią się jedynie detale – ubrania, lokalizacje. Brak tu napięcia czy próby zaangażowania widza w opowieść, na próżno także szukać głębszego sensu czy przesłania. Anthony Mackie odegrał swoją rolę poprawnie, podobnie jak reszta aktorów, jednak ani on, ani ten epizod, nie wywołały żadnych silniejszych emocji.
Nieco lepiej ma się odcinek z Miley Cyrus. Piosenkarce nie można odmówić talentu, więc przyjemnie ogląda się ją na ekranie. Historia jej bohaterki jest nieco ciekawsza i bardziej rozwinięta niż w przypadku tej wspomnianej wyżej. Twórcy bardziej skupiają się na kwestii mrocznej, ludzkiej natury, chciwości oraz próbie znalezienia swojego miejsca w świecie, co w efekcie stawia ten epizod gdzieś na poziomie „przyjemny, ale bez szału”.
Perełką piątego sezonu Czarnego lustra jest z pewnością środkowy odcinek, gdzie w głównej roli ujrzymy Andrew Scotta. Tej historii znacznie bliżej do najlepszych epizodów serialu i choć powód postępowania bohatera może wydawać się trochę naciągany, to nie sposób nie wciągnąć się w Smithereens. Akcja może nie należy do najdynamiczniejszych, ale w tym tkwi cały urok odcinka – twórcy skłaniają widza do refleksji, a przedstawione wydarzenia nie są wcale tak odległe technologicznie, jak zazwyczaj w Czarnym lustrze. Poruszony problem dotyczy każdego z nas, jest bardzo realny i stwarza spore zagrożenie, o czym zresztą boleśnie przekonuje się główny bohater.
Przez cały czas trwania tego odcinka odbiorca z zainteresowaniem i napięciem obserwuje wydarzenia oraz niecierpliwie wyczekuje wyjaśnienia postępowania Christophera. Gdy w końcu doszło do ujawnienia, miałam łzy w oczach, słuchając monologu bohatera.
Wszystko za sprawą Andrew Scotta, który w swej roli jest genialny. Aktor, portretując postać, chwyta za serce, wzbudza wiele emocji, sprawia, że widz nie może oderwać od niego oczu. Jest niesamowicie przekonujący, a sposób, w jaki odgrywa uczucia targające Christopherem, uruchamia w odbiorcy pokłady empatii, jednocześnie skłaniając do myślenia. Ból, żal, wyrzuty sumienia i cały wachlarz prezentowanych przez niego emocji są niemal namacalne. Scott, ujmując to kolokwialnie, miażdży ten i dwa pozostałe odcinki, zmiata konkurencję i jest zwyczajnie najjaśniejszym punktem całego piątego sezonu Czarnego lustra. To właśnie dzięki niemu odcinek Smithereens zapadnie widzom w pamięć na długo, a także wpłynie na zmianę niebezpiecznych zachowań niektórych z nich.
To, co w jakiś sposób przeszkadza, to niejednoznaczne zakończenie wspomnianego epizodu. Niby można się domyślić dalszych losów postaci, ale zżywając się z Christopherem, chciałoby się jednak konkretnej informacji.
Jedno „tak”, jedno „nie”, jedno „może”
W ogólnym rozrachunku piąta odsłona netflixowego Czarnego lustra wypada przeciętnie. Pierwszy odcinek nie zachwyca, ani tym bardziej nie zachęca do obejrzenia kolejnych, drugi to najmocniejszy epizod serii, a w trzecim poziom ponownie spada.
Czy warto poświęcić czas? Mimo wszystko – tak. To zaledwie trzy godziny, a jeśli ich żałujecie, to pozwólcie sobie chociaż na ujrzenie zapierającego dech spektaklu w wykonaniu Andrew Scotta, który swoim talentem sprawia, że ten odcinek i cały sezon należą tylko i wyłącznie do niego.
https://www.youtube.com/watch?v=0xilsm5CO2A