Kiedyś to były czasy… Nie ma co się oszukiwać, seria Dragon Ball swoje lata świetności ma już dawno za sobą. Kapsle, naklejki, figurki (te nadal niektórzy nabywają) można było zobaczyć w każdym sklepie czy kiosku. Obecnie zaopatrzenie się w mangę graniczy z cudem — ta jest dostępna jedynie w księgarniach z naprawdę dobrze rozbudowanym działem japońskich komiksów. Czym jest to spowodowane?
Przed napisaniem tej recenzji pozwoliłem sobie na odbycie kilku rozmów z fanami anime i udało mi się dowiedzieć, że ich miłość do Dragon Balla skończyła się, ponieważ główny wątek fabularny stał się nudny i nieciekawie nieprzewidywalny, Son Goku ze zwykłego chłopaka zamienił się w boga, a scenarzystom zaczęły się mieszać wątki, przez co ciężko było zrozumieć to, co się widzi i słyszy, oglądając serial. Skąd więc pomysł na to, żeby tworzyć kolejną grę wideo, przedstawiającą przygody wojowników Z? Nie wiem, ale już na wstępie przyznam, że wyprodukowanie i wydanie Kakarota to była jedna z najlepszych decyzji, jaką podjęło Bandai Namco w ciągu ostatnich kilku lat.
Od Raditza do z Majin Buu
Ze wszystkim, co oferuje nam Kakarot, mieliśmy już wcześniej okazję zaznajomić się w trakcie seansu anime bądź lektury mangi Dragon Ball Z. Jednak to w żaden sposób nie odbiera frajdy, jaką możemy czerpać z ponownego poznawania tej ekscytującej historii.
Sama gra zaczyna się od przypomnienia — dowiadujemy się, kim jest Son Goku, jego syn oraz były arcywróg, Piccolo. Po krótkim wstępie zostajemy rzuceni w wir akcji, z którego nie wydostaniemy aż do wyświetlenia napisów końcowych na ekranach naszych telewizorów. Jednak zanim to się stanie, będziemy musieli stoczyć wiele epickich pojedynków z takimi złoczyńcami jak Vegeta czy Frieza, wykonać kilka misji pobocznych, polegających głównie na poszukiwaniu zaginionych przedmiotów, bądź też smoczych kul.
Klucz tkwi w prostocie
To naprawdę zadziwiające, że w dobie tytułów przepełnionych realizmem, kiedy to każdy producent stara się, żeby jego gra graficznie przypominała świat, w którym żyjemy, Bandai Namco wypuszcza na rynek produkcję wyglądającą identycznie jak anime stworzone przez Toei Animation. Co więcej, wychodzi im to na plus, ponieważ dzięki temu mamy okazję przenieść się do innego, kompletnie odrealnionego, pełnego kolorów, wymiaru, z którego nie chce się szybko wyjść.
Jednak w tej całej prostocie jest coś, co w dużej mierze utrudnia czerpanie radości z wielogodzinnej rozgrywki. Mianowicie – w Dragon Ball Z: Kakarot mamy do czynienia z półotwartym światem — lokacje nie są ze sobą połączone, każdą można określić jako osobny twór, przez co tracimy rozeznanie oraz orientację w terenie, a dodatkowo jesteśmy zmuszeni często używać mapy świata, aby móc przenieść się z jednego miejsca do drugiego, co kończy się ciągłym wyświetlaniem ekranu ładowania…
Kamehamehaaaaaa!
Wow, wow i jeszcze raz wow! Jeżeli swego czasu lubiliście grać w Tekenna czy Mortal Kombat, to od momentu, zapoznania się z Kakarotem, żadna bijatyka nie sprawi wam takiej frajdy, jak kiedyś. Świetnie dopracowany system walk naziemnych oraz powietrznych zafunduje nam rozgrywkę, w trakcie której nie oderwiemy palców od kontrolera. Dzięki ogromowi efektownych kombinacji oraz „dragonballowych” ataków, nasz pokój zamieni się w niewielką geek-świątynię, a w niej bezstresowo będziemy mogli na całe gardło krzyczeć „Ka-me-ha-me-haaaaaaa!”.
Krok do przodu
Produkcje Bandai Namco z serii Dragon Ball czy Naruto są bardzo proste, nie wymagają od gracza większego zaangażowania emocjonalnego, ponieważ nie prezentują mu one nic odkrywczego. W większości mamy do czynienia z fabularnym wątkiem liniowym, który polega na odgrywaniu poszczególnych scen walk, zaprezentowanych już wcześniej w anime czy mandze. W przypadku Kakarota jest trochę inaczej. Tutaj producent zrobił krok do przodu i zafundował nam półotwarty świat, składający się z kilkunastu lokacji — możemy się po nich swobodnie poruszać, wykonywać dodatkowe misje poboczne czy walczyć z przeciwnikami (tych, na każdej mapie, spotkamy naprawdę sporo).
To było mi potrzebne
Jestem ogromnym fanem rozbudowanych i dopieszczonych pod każdym względem gier fabularnych, przy których mogę spędzać dużo czasu. Ogranie Kakarota zajęło mi około czterdziestu ośmiu godzin, zaznaczam jednak, że w trakcie swojej podróży zająłem się głównym wątkiem oraz kilkoma zadaniami pobocznymi. Muszę przyznać, że to gra okazała się naprawdę cudowną przygodą, już od dłuższego czasu brakowało mi tego typu produkcji, osadzonej w nierealistycznym świecie, pełnej charyzmatycznych i przekomicznych bohaterów, którzy w sumie jeszcze kilkanaście lat temu byli moimi idolami.
Za edycję pudełkową dziękujemy firmie CENEGA.
- Rozbudowany system walki,
- Ciekawa i wciągająca fabuła,
- Niecodzienne i oryginalne lokacje.
- Często pojawiający się ekran ładowania,
- Brak pełnego otwartego świata.