Kiedy oglądasz trailer, już wiesz, że to nie Venom znany ci z ukochanych komiksów o Spider-Manie. Będzie inaczej. To historia napisana od nowa. Historia nowego… antybohatera?
Tak, widziałam trailer. Tak, spodobał mi się. Tak, mam świadomość, że gros trailerów jest o niebo lepsza niż filmy. Zaryzykowałam i poszłam do kina. I… nieźle się bawiłam!
Historia (prze)pisana na nowo
Kosmiczny początek i kosmiczne na początek problemy, czyli ET chce do domu albo – jak kto woli – Life Foundation bierze sobie to „life” zbytnio do serca i szuka za daleko. Genialne dziecko, potrafiące zbyt wiele i mające zbyt wielkie możliwości, wyrasta na dorosłego, któremu zbyt wiele się wydaje. A jego władza jest zdecydowanie nazbyt potężna. Czyli niezły (pod każdym względem) antagonista na początek.
A nasz bohater?
Jak w tytułowej roli wypada Tom „Heathcliff” Hardy? Nie tak wysoki, nie tak napakowany jak „oryginalny” Eddie Brock, ani nie pałający nienawiścią do Człowieka Pająka? Cóż… Alternatywny Eddie jest… człowiekiem sukcesu. Tak – sukcesu. Dosiadający króla szos buntownik w dżinsach i skórze, prowadzący cieszący się sporą popularnością program odzierający z fałszu rzeczywistość, demaskujący nieuczciwych polityków i skażonych korupcją biznesmenów. Do tego piękna i mądra prawniczka jako narzeczona, urocze mieszkanko w eleganckiej dzielnicy San Francisco i kot na dodatek. Czegóż chcieć więcej?
Ano właśnie… Eddie chce. Bo Eddie to dziennikarz śledczy ze sporym zacięciem społecznym. Bojownik. Nie zależy mu na sławie, pieniądzach i garniturach od Armaniego. Chodzi mu o prawdę. I za tę prawdę dostanie po tyłku. Nieraz.
Have a nice life!*
Ale po kolei. Reporter człek ciekawy. Tym bardziej reporter śledczy. Niemniej jednak prywatność ludzi to rzecz święta, zwłaszcza tych nam bliskich. Jedno nieopatrzne wykorzystanie hasła, którego użyć się nie powinno, i życie zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni… Eddie traci wszystko, nawet przysłowiowe jaja.
Wszystko poza – jak okazuje się w pewnym momencie jego wegetacji – umiejętnością znikania, jeśli trzeba, i instynktem łowcy. Oto doktor Dora Skirth – mająca nagłe wyrzuty sumienia genialna pani naukowiec z Life Foundation (której to właściciel wykasował Brockowi życie jednym zdaniem) – zwraca się do niego po pomoc. Nasz społecznik się zgadza i… znów pakuje się w kłopoty. Tym razem jednak nie jest to byle utrata pracy i dziewczyny. Bohater włazi butami prosto w sam środek iście kosmicznej awantury.
The world has enough superheroes**
Pierwsze spotkanie z pozaziemskim organizmem, który musi żyć w symbiozie z innym gatunkiem, mogłoby wyglądać lepiej. (Przynajmniej z punktu widzenia Eddiego). Owszem, symbiont adaptuje się w końcu do ziemskich warunków, a Brock wydaje się być dla niego żywicielem doskonałym, ale dotarcie się trochę jednak trwa. I niezmiernie bawi! (Scena w restauracji zrzuca z fotela ze śmiechu). Potem jest polowanie na własność Life Foundation (czyli naszego tytułowego bohatera) i opowieść o tym, że jak szalejesz na motocyklu, to patrz, gdzie jedziesz, bo zostaniesz dawcą organów (czyli kolacją – ha, ha!). I w końcu birth of a legend, ergo – dwóch nieudaczników (?) znajduje swoją drugą połówkę.
The walking dead***
W filmie jest zdecydowanie kilka gwiazd – Mr. Hardy, Michelle Williams, Riz Ahmed, (oczywiście) Woody Harrelson oraz… Venom. Każde z nich dosłownie bierze ekran w posiadanie. Rozmowy między Anne a Eddiem z czasem wznoszą się na wyższy poziom niż tylko „tęsknię”, Riot ma spory apetyt, co idealnie łączy go z gospodarzem, Cletus wymiata (dobrze, że na końcu, bo ukradłby cały film), a Venom… no można się zakochać!
I oczywiście nieśmiertelne cameo Stana Lee (który w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z symbiontem) będące w tym obrazie, jest nie tylko niezłą sceną, ale i nawiązaniem do tego, co będzie dziać się dalej.
Rewelacyjne dialogi, kupa śmiechu (często naprawdę nie do opanowania), a dysputa między Eddiem i Venomem przypomina coś pomiędzy overthinking a „lubię porozmawiać z kimś inteligentnym, więc często gadam ze sobą”.
Cała masa dowcipnych, złośliwych, tudzież nieoczywistych nawiązań do (pop)kultury, a w szczególności do marvelowskiego świata.
Dużo akcji, miejscami absolutnie genialne efekty specjalne, slow motion (za mało!) i ogólnie piękna pisanka z całkiem ciekawą zawartością. Venom nieźle wpisuje się w klimat Deadpoola i – o dziwo! – dobrze mu z tym.
W scenariuszu znajduje się dużo dziur, które czasami dałoby się zlikwidować prostym zabiegiem (otwarty nocą laptop Annie, gwiazda wywiadów bez pracy w dobie Internetu etc.). Trochę wygląda to tak, jakby wersja kinowa była zlepiona nie z tych materiałów, co trzeba. Ale… są smaczki, które cieszą oko (droga symbionta do Miasta nad Zatoką – jego gospodarze to wyłącznie kobiety), są i perły, błyszczące w koronie (na przykład. Cletus Kasady, czyli pierwsza scena po głównych napisach końcowych), więc zdecydowanie warto.
Muzyka cieszy ucho (kompozycje Ludwiga Göranssona i piosenki, w tym Kamikadze Eminema), a oczy scenografia, bo dbałość o szczegóły jest naprawdę fantastyczna (mieszkanie Eddiego, czyli dziura do kwadratu).
Jump! No. Pussy!*
Film na pewno nie jest skierowany do fanatycznych wyznawców symbionta, bo – mimo wielu nawiązań do Big Apple i „poprzedniego życia” Brocka –to jednak zupełnie nowym początek w The City That Knows How.
Ale każdy mający poczucie humoru, lubiący komiksy i postać Venoma albo – po prostu – jej nie znający czy chcący rozerwać na czymś innym niż Kler – ma szansę dobrze się bawić, jeśli tylko przymknie oko na niedociągnięcia.
Film obejrzeliśmy dzięki uprzejmości
Tytuł oryginalny: Venom
Reżyseria: Ruben Fleischer
Rok powstania: 2018
Czas trwania: 1 godzina 52 minuty
* Cytaty pochodzą z recenzowanej pozycji – filmu Venom
** Cytat reklamujący recenzowaną pozycję – film Venom (źródło: http://www.venom.movie/site/; stan w dniu 10 października 2018 roku)
*** Tytuł serialu telewizyjnego z 2010 roku.