Rok temu gruchnęła wieść, że Netflix wyprodukuje pierwszy polski serial. Nie powiem, żebym nie wsiadła w ten pociąg pełen hype’u – rozsiadłam się w nim bardzo wygodnie. Śledziłam wszelkie nowinki pełna nadziei, jak to dziewczę co idzie na pierwszą randkę. Kiedy ogłoszono casting, moje oczekiwania wzrosły – Wiktor Zborowski, Robert Więckiewicz, Ewa Błaszczyk, Zofia Wichłacz, Mirosław Zbrojewicz.
Nawet Maciej Musiał, do którego mam jakiś taki dziwny sentyment, zupełnie niewytłumaczalny, sprawił, że drgnęło mi serduszko. Potem okazało się, że za reżyserię odpowiadać będą Agnieszka Holland i Kasia Adamik – więc umówmy się, zrobiło się bardzo poważnie. I tylko ten scenarzysta – Joshua Long – gniótł mnie gdzieś tam podskórnie. Po prostu myśl, że za alternatywną historię Polski zabiera się obcokrajowiec, nie do końca mnie przekonuje. Z informacji, które udało mi się wygrzebać można wywnioskować, że z Musiałem się dobrze znają, a projekt powstał dzięki ich bliskiej współpracy. Na dodatek ten ostatni okazał się wystąpić także w roli producenta 1983.
O co ten cały hałas?
A no właśnie – sęk w tym, że to miał być bardzo dobry serial, a… nie jest. Fabuła z założenia opiera się na relacjach pomiędzy granymi przez Musiała (Kajetanem) i Więckiewicza (Anatolem) bohaterami, których drogi krzyżują się z powodu pewnej pamiątki. Okoliczności w jakich przyszło im żyć, zmuszają ich do działania w ukryciu, ponieważ w przedstawionej w serialu alternatywnej rzeczywistości PRL nie upadło przez zamach terrorystyczny dokonany w tytułowym 1983 roku, a co za tym idzie Służba Bezpieczeństwa (SB) dalej działa prężnie, a inwigilacja i donosicielstwo stały się zwyczajną częścią dnia codziennego.
I gdyby tu scenariusz się zatrzymał, byłby to prawdopodobnie strawny twór. Oglądalibyśmy znany układ pomiędzy protagonistami: stary wilk i młody szczeniak, zmuszeni do współpracy, muszą nauczyć się razem funkcjonować. Mało odkrywcze, ale znane.
Niestety, z bliżej nieznanych przyczyn, twórcy postanowili upchać w ośmiu odcinkach tyle wątków, ile tylko się zmieści. W efekcie otrzymaliśmy Polskę współpracującą z Wietnamem, Warszawa z kolei Mały Sajgon, główny bohater to trochę Katniss Everdeen bez Peety Mellarka, a trochę Łowca Androidów, który ciągle je makaron pałeczkami, żebyśmy nie zapomnieli, że w kraju pełno jest przybyszów z Dalekiego Wschodu; udało im się nawet wcisnąć Mossad, bomby atomowe, Amerykanów, Ofelię, Mickiewicza, jak i bieganie po różnych lokacjach bez ładu i składu, nie wspominając o katastrofie w kopalni i Clive’ie Russellu w roli szpiega. Poważnie, w połowie widz zastanawia się, do czego to wszystko w ogóle dąży i o co w tym chodzi. A na końcu dowiaduje się, że właściwie do niczego i donikąd.
Z jednej strony dostajemy przepiękne kadry, fantastyczne scenografie i kostiumy, bardzo dobrą reżyserię i… dialogi ciosane w drewnie. Jest taki rozmowa pomiędzy Anatolem i jego partnerką, graną przez Edytę Olszówkę, że na karku pojawiły mi się ciarki żenady. Przez większość czasu bohaterowie są chodzącymi ekspozycjami, zupełnie nie istnieje zasada show, don’t tell. Wszystko dostajemy właściwie na talerzu.
Pan nie wie, o kim pan pisze
Przyznam, że bardzo trudno nie odnieść wrażenia, że Joshua Long w ogóle nie zadał sobie trudu, żeby poznać historię kraju, o którym starał się napisać. Sto dwadzieścia trzy lata zaborów, Powstania Wielkopolskie, Warszawskie i Śląskie, Wałęsa i wszystkie te ważne wydarzenia zupełnie nie dały scenarzyście do myślenia. Dla przykładu, w jednej ze scen widzimy rozmowę Więckiewicza z przywódcą wietnamskiego podziemia – Wujkiem, który stwierdza, że wystarczyło dwadzieścia lat, by młodzi ludzie nie chcieli odzyskać wolności, nie mówili o niej, że Anatol jako nie zgadzający się z systemem milicjant, jest dinozaurem ideowym, na wymarciu. Wiecie, trudno słuchać takich rzeczy, mając w pamięci to, jak wyglądała historia Polski, jak bardzo Polacy nie znoszą czyichś rządów na swoim terenie, bez względu na to, jak długo by one nie trwały.
To samo tyczy się innej bohaterki, Ofelii – aktorka ją grająca albo nie dźwignęła zadania, albo po prostu nie miała z czym pracować, bo poza wygłaszaniem beznamiętnych i kretyńskich monologów, nic więcej do serialu nie wnosi. Aż kibicowałam jej przeciwnikom, tak bardzo mnie irytowała.
Mogłabym tych głupot i głupotek wymienić mnóstwo, ponieważ, niestety, w ośmiu odcinkach udało się ich upchnąć całkiem sporo, ale nie kopie się leżącego. W samym pierwszym odcinku dzieją się rzeczy tak przewidywalnie naiwne, że aż zęby bolą. I nie wiem czy tylko to moje rozdrażnienie serialem, czy rzeczywiście tak jest, ale wygląda to tak, jakby Long przyjechał do Warszawy, naoglądał się w niej ładnych miejsc, nasłuchał tekstów o tym, jak to za komuny było lepiej i nagle stwierdził, że napisze o tym serial. Bez zagłębiania się w specyfikę kraju, jego mieszkańców, unikając czytania o historii Polski. I powstał twór jak spod sztancy, amerykańsko-uniwersalny. Tylko nie przemawiający do widzów z państwa, którego losy wziął na warsztat.Choć muszę przyznać, że byłam bardzo wdzięczna za to, że 1983 nie odwołuje się do współczesnej polityki. Jakoś tak lżej się oglądało, nie musząc słuchać o prawakach, lewakach i całej reszcie.
Tak naprawdę, ten serial można by streścić w jednym zdaniu – „Szło, szło i zdechło”. I jest to okropnie smutne podsumowanie, bo ja bardzo mocno czekałam i kibicowałam tej produkcji. Niestety świetne stroje, ładne kadry i całkiem przyzwoity budżet nie są w stanie przykryć marnego i głupiego scenariusza, z którego nawet Więckiewicz i Perchuć nie są w stanie wycisnąć niczego. Ewidentnie starsze pokolenie aktorów robi, co może (no może poza Olszówką, która bardzo nie daje rady roli), ale nawet oni nie przeskoczą oceanu dziur fabularnych. Mogłabym nawet w tym miejscu zacytować pewne nieeleganckie powiedzenie o bacie i jego kręceniu.