Moda na sequele, prequele czy inne spin-offy trwa w najlepsze. W przypadku musicalu Grease to zresztą nic nowego – od premiery kultowego filmu z udziałem Olivii Newton-John i Johna Travolty doczekaliśmy się jeszcze Grease 2, z pięknymi i młodymi Michelle Pfeiffer oraz Maxwellem Caulfieldem w rolach głównych, a także Grease Live! – musicalowej adaptacji telewizyjnej.
Po wieloletnich perturbacjach, związanych między innymi ze zmianami koncepcji i tytułu, a nawet platformy streamingowej, nareszcie możemy do tej listy dorzucić serial. Choć nie mam pewności czy to „nareszcie” nie jest w tym miejscu jakimś ironicznym nadużyciem.
Bo nawet przy minimalnych oczekiwaniach wobec tego tytułu, mam poczucie gigantycznego rożenowania (połączenie rozczarowania z zażenowaniem).
O czym opowiada serial Grease: Rise of the Pink Ladies?
Jednym z symboli oryginalnego Grease – filmowego, bo o musicalu z 1972 roku wypowiadać się nie mogę – była szkolna ekipa Pink Ladies. Grupka dziewcząt w charakterystycznych różowych kurtkach rządziła Rydell High, ale o początkach ich bandy nie wiedzieliśmy nic. Aż do teraz.
W serialowej odsłonie tej historii przenosimy się jedno pokolenie wstecz, do roku 1954, aby poznać pierwsze różowe damy. Widzimy znajome mury szkoły i doskonale nam znane zakamarki miasta, jednak większość tego obrazka będzie dla nas nowa.
Główną bohaterką opowieści jest Jane Facciano – córka Portorykanki i Włocha – która z pupilki i prymuski staje się obiektem szkolnych plotek po nawiązaniu summer loving z najpopularniejszym chłopakiem w szkole – Buddym Aldridge’em. Chcąc odzyskać utraconą reputację, dziewczyna staje do walki o stanowisko przewodniczącej szkoły, a przy okazji zawiązuje przyjaźń z grupką outsiderek: Olivią, Cynthią i Nancy. I to właśnie one stanowić będą trzon pierwszych Pink Ladies.
Ale samo powstanie ekipy jest tylko jednym z elementów tej opowieści. Jako że akcja dzieje się w latach pięćdziesiątych, otrzymujemy tutaj cały przekrój problemów: niechęć do imigrantów, stawianie kobiet pomiędzy garami i wyznaczanie im z góry narzuconych ról, klasizm, a także… szatański wpływ rokendrola na młodzież. Z oddaniem klimatu społeczno-politycznego tamtych lat twórcy Grease: Rise of the Pink Ladies poradzili sobie całkiem nieźle – i to zdecydowanie warto docenić.
Poza tym jednak – mam totalnie ambiwalentne uczucia wobec tej produkcji.
Grease: Rise of the Pink Ladies – dobre strony
Zacznę od tego, co w serialu Paramount+ zrobiło na mnie dobre wrażenie. Po pierwsze: muzyka. Dużo tu naprawdę dobrych autorskich utworów, które jeszcze długo będę nucić. Po drugie: wierność realiom. Kocham lata pięćdziesiąte nie tylko w muzyce, ale też modzie, dizajnie i motoryzacji – i to wszystko jest tutaj doskonale odzwierciedlone. Po trzecie: easter eggi. Oj tak, to zdecydowanie najmocniejszy punkt Grease: Rise of the Pink Ladies!
Lecąc po kolei: młodszą siostrą Jane Facciano jest… Frenchy. A łobuzerską przyjaciółką Frenchy – Betty Rizzo. Zobaczyć młodsze wersje bohaterek Grease, choćby epizodycznie, to będzie dla fanów nie lada gratka! Dorzućmy do tego jeszcze słynny Frosty Palace, cytaty żywcem wyjęte z filmu, ogłoszenia pani McGee (i w ogóle całą jej postać) oraz parę innych smaczków, które na pewno wyłapią fani oryginalnego Grease – i otrzymamy prawdziwy hołd złożony klasykowi z Travoltą i Newton-John w rolach głównych.
To naprawdę miłe!
Niestety, gorzej z samą fabułą.
Grease: Rise of the Pink Ladies – słabe strony
Choć problematyka serialu jest interesująca i łatwo można tutaj wsiąknąć w klimat pięćdziesiątych lat, to cała historia okazuje się totalnie nijaka.
Przede wszystkim: bohaterowie są tragicznie wręcz przerysowani. W realnym świecie nie chciałabym znać nikogo, może poza Olivią, i nie wyobrażam sobie jakiegokolwiek dzisiejszego nastolatka, który po obejrzeniu serialowego Grease poczułby, że z kimkolwiek się tutaj identyfikuje. Ich problemy z nierównościami społecznymi, tożsamością płciową czy narzuconymi rolami są oczywiście czymś, czego doświadcza dziś wielu, nie zaprzeczę. Ale podano to w tak niestrawnej formie, że naprawdę będę zdziwiona, gdy spotkam jakiegoś fana irytującej Jane, przesadzonej do granic możliwości Nancy czy Cynthii, której postać skonstruowano z samych najgorszych klisz. To, jak sportretowano tutaj chłopczycę, lesbijkę, prymuskę, artystkę czy bogaczkę, jest żałośnie schematyczne i do bólu oparte na najbanalniejszych schematach. Bo choć w Grease z 1978 roku również mieliśmy mocno przerysowanych bohaterów, wzbudzali oni jednak pozytywne uczucia i to przerysowanie było czymś, co nie wywoływało dyskomfortu w czasie oglądania. Tymczasem Rise of the Pink Ladies, jako niby-poważna historia, wypada pod tym względem po prostu żałośnie.
Drugim słabym punktem omawianego serialu jest nijaka fabuła. Nie przypominam sobie, aby jakikolwiek inny tytuł dostarczył mi tylu chwil zwątpienia podczas oglądania. Ani razu nie miałam poczucia, że chciałabym natychmiast pochłonąć następny odcinek. Tylko do pierwszego zasiadałam z ekscytacją. I chociaż Rise of the Pink Ladies ma swoje dobre momenty i kilka naprawdę ciekawych wątków, to ogólnie wypada miernie.
Jestem przekonana, że gdyby nie otoczka związana z Grease, niewiele osób poświęciłoby tej produkcji więcej niż pół godziny. A szkoda, bo potencjał był przecież ogromny.