Ghostwire: Tokyo to gra, którą można uznać za największą niewiadomą tego roku. Dlatego zapraszam was na wspólne odkrywanie tajemnic Tokyo.
Ghostwire: Tokyo na pierwszy rzut oka wydaje się grą skierowaną do konkretnej grupy odbiorców, bo z jednej strony mamy do czynienia z produkcją zawierającą elementy grozy, a z drugiej silnie osadzoną w japońskiej kulturze, a ta, jak wiadomo, nie każdemu musi się podobać. Jednak mimo tego, iż w składzie deweloperskim znajduje się Shinji Mikami, czyli jeden z ojców serii Resident Evil, a co za tym idzie – całego gatunku survival horrorów, to nowe dzieło studia Tango Gameworks przypomina bardziej grę superbohaterską.
Pustka, a może początek koszmaru?
Akcja ma miejsce w Shibuyi, czyli jednej z najbardziej zaludnionych dzielnic w Tokyo, ale w grze nie uświadczycie zatłoczenia, ponieważ z bliżej nieokreślonych powodów mieszkańcy zaczęli znikać. Wiadomo tylko, że stoi za tym okultysta Hannya, który naraził się głównemu bohaterowi o imieniu Akito, gdyż porwał jego siostrę. Niestety, będąc zwykłym śmiertelnikiem, trudno by mu było stawić czoła, dlatego stał się naczyniem dla ducha niejakiego KK’a, potrafiącego władać magią.
Na pierwszy rzut oka okoliczności wydają się zawiłe, toteż Akito nie bardzo odnajduje się w nowej rzeczywistości i niespecjalnie cieszy się z tego, że w głowie ma współlokatora, który zrobił z niego nowego Doktora Strange’a. Szybko się jednak przekonuje, że potrzebuje go tak samo mocno, jak on jego. Cel, który przyświeca bohaterowi wydaje się banalny, ale z czasem historia zaczyna pokazywać, że kryje się za nią dające do myślenia drugie dno.
Podobnie jest z misjami pobocznymi, gdyż początkowo wyglądają na zwykłe przysługi, a tymczasem przedstawiają osobiste historie i dzięki nim zaczynamy nie tylko angażować się na tyle mocno, by finalnie spędzić w tym świecie nawet trzydzieści godzin, ale i lepiej rozumieć powagę zaistniałej sytuacji.
W Ghostwire: Tokyo można jednak grać nie przejmując się zbytnio główną linią fabularną (która nie jest przesadnie długa, bo na jej przejście potrzeba maksymalnie piętnastu godzin) i skupić na zgłębianiu lore podczas eksploracji. Co więcej, odnoszę wrażenie, że gra zachęca do tego mocniej niż do poznawania opowieści. Pomijając konieczność odblokowywania dostępu do kolejnych fragmentów dzielnicy, to niemal wszędzie są jakieś znajdźki nawiązujące do okolicznego folkloru, wydarzeń czy nawet wierzeń.
Zatem jeśli ciekawi was temat religijności Japończyków, a nie bardzo wiecie, od czego zacząć, to Ghostwire: Tokyo może stanowić niezły wstęp. Mnie natomiast nowe dzieło studia Tango Gameworks trochę przypomina film Shang Chi i Legenda Dziesięciu Pierścieni, ponieważ tam podobne kwestie kulturowe również miały znaczenie.
Szukajcie, a znajdziecie…
Nacisk na zaglądanie w każdy zaułek czy szczelinę nie dziwi mnie również dlatego, iż z racji tego, że Akito został superbohaterem, może szybować w powietrzu lub dostać się na dachy budynków przy pomocy zjaw tengu, które przybrały formę ptaków, aby na swych skrzydłach nas przetransportować.
Jednak dla mnie ciekawsze było myszkowanie w blokach, ponieważ wówczas atmosfera niepokoi niczym w rasowym survival horrorze, a główny antagonista bawi się naszą perspektywą, jakbyśmy wkroczyli do miasteczka Silent Hill. No i też nie ukrywam, że robiłem to po to, aby znów zobaczyć animację otwierania drzwi, która jest oczywistym hołdem dla serii Resident Evil i tym samym – mojego dzieciństwa.
Tak zachwycam się wykreowanym światem i tym, co skrywa, a jeszcze nie przeszedłem do właściwej rozgrywki, a to, co można robić w opuszczonym Tokyo jest prawdziwym motorem napędowym gry. Oczywiście, z racji tego, że wszyscy mieszkańcy zniknęli, a Shibuya pokryła się mgłą, sporo rzeczy odblokowuje się wraz z naszym postępem w oczyszczaniu kolejnych bram Torii. A już nawet mały wycinek terenu potrafi mieć tyle do zaoferowania, że może przytłaczać. Na szczęście interfejs pozwala na wyłączenie misji pobocznych, które w danej chwili nas nie interesują.
Warto również docenić, że kiedy już jesteśmy w odblokowanych przez nas świątyniach, możemy nie tylko odpocząć i przygotować się na kolejne akcje, ale także pomodlić i poprosić o uzupełnienie sił witalnych lub magicznych albo o zwykłe, duchowe wsparcie.
Niecodzienni sprzymierzeńcy
Kiedy już wrócimy do miasta, to pierwszą rzeczą, którą powinniśmy się zająć, oprócz wykonywania kolejnych mniej lub bardziej fabularnych zadań, jest wyłapywanie dusz do papierowych laleczek, aby potem umieścić je w budce telefonicznej i odesłać do swych ciał. Dzięki temu zdobywamy punkty doświadczenia i walutę pozwalającą kupić na przykład strzały do łuku lub pokarm u kocich sprzedawców.
A warto nie tylko głaskać, ale i dokarmiać napotkane czworonogi, ponieważ w ramach wdzięczności są w stanie nakierować nas na miejsce, do którego powinniśmy się udać na potrzeby zadania lub odkopać kilka monet. Nie należy jednak poświęcać im przesadnie dużo uwagi, gdyż nasz kompan nie jest fanem zwierząt i będzie nam na to zwracać uwagę. To kontrowersyjne, ale po wysłuchaniu śpiewów kocich sprzedawców rozumiem, dlaczego bohater woli, abyśmy bardziej skupili się na poszukiwaniu cennych dla nich skarbów i, co ważniejsze, na głównych zadaniach.
Zajrzę pod ten kamień i następny, ale problemy same się nie rozwiążą
Eksploracja potrafi skutecznie kraść czas, lecz najważniejszą czynnością jest walka, a ta została solidnie rozbudowana, więc nie dziwi mnie to, że niemal wszystko, co robimy, prędzej czy później, doprowadza do prezentacji magicznych i bitewnych umiejętności postaci. Mimo to, przez dłuższy czas, powtarzalność sidequestów nie jest odczuwalna.
U swych podstaw, crème de la crème tej gry składa się z ataków opartych na trzech żywiołach natury, którymi są: ogień, woda i wiatr. Już same w sobie są na tyle inne, że niektórzy wrogowie nie reagują na ich efekty, dlatego trzeba żonglować tymi mocami (co niekiedy wywołuje w praktyce chaos) i dokonywać ulepszeń w drzewku zdolności.
To tam za zdobyte punkty doświadczenia możemy nie tylko uzyskać mocniejsze czary, ale także poszerzyć zapas koralików, będących tymczasowymi wzmocnieniami naszych umiejętności.
Co prawda, teoretycznie drzewko rozwoju nie oferuje wielkiej swobody, ale za to daje poczucie faktycznego progresu, co można sprawdzić na przykład wtedy, kiedy natkniemy się na portal przenoszący nas na wypełnioną przeciwnikami arenę. Aczkolwiek nie potrafię zrozumieć, dlaczego Akito, mimo iż jest w stanie szybować w powietrzu, będąc na ziemi nie umie robić błyskawicznych uników.
Warto też mieć na uwadze, że zaklęcia występują w ograniczonych ilościach, więc konieczne jest ich uzupełnianie poprzez niszczenie pobliskich przedmiotów, które zawierają w sobie magiczną aurę, lub wydzieranie energii z demonicznych przeciwników. Ponadto magia jest także potrzebna do zdjęcia pieczęci z miejsc czy zjaw, co w praktyce oznacza, iż na panelu dotykowym pada musimy odwzorować pewien znak.
Aczkolwiek gra pozwala, aby za sprawą jednego przytrzymania przycisku, KK zrobił to za nas. Podobnie jest podczas starć, ponieważ kiedy zadamy wystarczającą ilość obrażeń, to możemy zsynchronizować się z naszym współlokatorem i wyeliminować kilku przeciwników naraz. Jednak czasami protagonista bywa z nim rozdzielony i musi polegać wyłącznie na umiejętnym skradaniu i zdobytym podczas fabuły łuku. Wówczas przydatne są także talizmany, które Akito może kupić u kocich sprzedawców.
Pozwalają one unieruchomić na chwilę wroga, odwrócić uwagę lub ułatwić odkrycie rdzenia jego mocy. Także summa summarum, system walki w Ghostwire: Tokyo zalicza się do tych „easy to learn, hard to master” i jest najbardziej satysfakcjonującym elementem tej produkcji.
Coś nowego i lepszego?
Ghostwire: Tokyo to gra stworzona z myślą o nowej generacji konsol oraz mocnych pecetach, co widać chociażby po implementacji kilku opcji wyświetlania obrazu, dostępnych także na PlayStation 5. Oprócz trybów jakości i wydajności, które posiadają swoje ograniczenia, możemy wybrać ich ulepszone wersje, modyfikujące pewne parametry, aby pogodzić jedno z drugim, likwidując przy tym limit wyświetlanych klatek.
Przyznam, że to mnie trochę zaskoczyło, bo nie są to obecnie popularne rozwiązania. Jednak prawdopodobną przyczyną ich braku jest fakt, iż można zauważyć tak zwany screen tearing, czyli rwący się obraz. Dlatego, moim zdaniem, lepiej wybrać którąś z klasycznych opcji, ale jeśli chcecie skorzystać z ulepszonych wariantów, to zalecałbym rozważyć te z włączoną synchronizacją pionową, ponieważ dzięki temu nie tylko pozbędziecie się nieprzyjemnego dla oka efektu, ale i uzyskacie najbardziej stabilną liczbę FPS-ów, bo nawet standardowe tryby, przy intensywniejszych starciach, potrafią na kilka sekund odczuwalnie zgubić klatki.
Aczkolwiek nie wpłynęło to na mój ogólny zachwyt klimatem wytwarzanym przez muzykę i oprawę graficzną. Spora ilość efektów cząsteczkowych, gra światłem oraz odbiciami sprawiły, że nawet pomimo padającego niemal ciągle deszczu japońskich znaków, niejednokrotnie zatrzymywałem się, aby zrobić sobie selfie w trybie fotograficznym.
Jednak uważam, że to etapy w zamkniętych lokacjach są prawdziwym popisem deweloperów, ponieważ nie tylko starają się nas oczarować niesamowicie szczegółowymi pomieszczeniami, ale i przestraszyć poprzez charakterystyczne zakłócenia wizualne.
Mimo to nie mogę pozbyć się wrażenia, że w kwestii otwartego świata twórcy nie do końca podołali zadaniu i nawet nie próbują tego ukryć. Pomijając problemy techniczne, które prędzej czy później zostaną załatane, i wykorzystanie starej sztuczki z mgłą, aby zaoszczędzić moc konsoli, podczas spaceru po mieście można zauważyć, iż umieszczając budynki w niektórych miejscach, zastosowano metodę kopiuj-wklej.
Co więcej, kiedy przyjrzymy się uważnie, zobaczymy, że ich wykonanie nie zawsze zachwyca, a odbicia, jeśli występują, są skromniejsze od tych znajdujących się w kałużach czy na maskach aut. Oczywiście, można to usprawiedliwiać tym, że w japońskim podejściu do tworzenia gier grafika nie jest najważniejsza, ale w końcu mamy do czynienia z produkcją, która miała pokazać możliwości nowych konsol.
Tymczasem są one najlepiej prezentowane poprzez wsparcie dla trójwymiarowego dźwięku i funkcji pada do PlayStation 5. Reaguje on na wszystko, co się dzieje w grze i zarówno spadające na nas krople, jak i wejście w objęcia mgły, będą miały swoje odzwierciedlenie w wibracjach, a wszelkie dialogi dobiegną do nas z wbudowanego głośnika. Jednak najlepiej grać na słuchawkach, ponieważ to pozwala w pełni zanurzyć się w klimacie bezludnego Tokyo.
Czy azjatycki Doktor Strange otworzy bramę do japońskiego świata gier?
Ghostwire: Tokyo to bardzo ciekawy i dobry tytuł, mogący szykować się do roli czarnego konia w późniejszych plebiscytach. Co więcej, moim zdaniem jest to produkcja najbardziej przystępna do tego, aby wejść w świat azjatyckich gier. Martwi mnie jedynie krótki, jak na tytuł z otwartym światem, główny wątek, ale może po prostu odczuwam niedosyt wynikający z zauroczenia i ze świadomości potencjału na powstanie fabularnych dodatków. Jednak nawet bez nich warto odwiedzić wymarłą stolicę Japonii.
Prosta, ale wciągająca opowieść
Zachęcający do eksploracji świat
Satysfakcjonujący system walki
Wykorzystanie kontrolera DualSense i technologii 3D Audio
Brak mechaniki uniku
Powtarzalne aktywności poboczne
Nie najlepsza optymalizacja