Nie wiem, co tu się stało. Nie rozumiem, co obejrzałam. I właściwie nie mam zielonego pojęcia, co autorzy tego serialu chcieli przekazać.
Nie rozumiem.
I w sumie nie wiem, czy chcę zrozumieć.
Retelling to nie bułka z masłem
Uwielbiam retelling. Jeśli widzę, że jakiś tekst kultury reklamuje się jako „nowy sposób opowiedzenia znanego motywu/legendy/mitu” to biorę w ciemno. Jest w tych opowieściach coś bardzo mnie uspokajającego.
Gdy zobaczyłam pierwszy trailer do Przeklętej naprawdę poczułam się zaintrygowana. Czy wielką robotę zrobił wtedy montaż a’la Guy Ritchie? Owszem. Czy nie pokazali CGI i trudno było ocenić, jak z tego wybrnęli? Tak. Czy Katherine Langford jest piękna i bardzo chciałam zobaczyć kobietę z mieczem w roli głównej? Oczywiście.
Czy to się udało?
No nie. I rzetelnie uprzedzam, że nie będę się w tej recenzji hamować ze spoilerami, ponieważ nie da się opowiedzieć o tym, jak piękna jest to katastrofa, bez zdradzania fabuły.
Bo koncept był świetny — pokazać historię Excalibura oczami Pani Jeziora. Nie wydaje się to być specjalnie karkołomnym zadaniem. Chyba że ktoś wpada na pomysł, żeby koniecznie upchnąć jak najwięcej postaci z legend arturiańskich w całym serialu i robi się z tego nagle niezjadliwy groch z kapustą i bigosem na dokładkę, a wszystko to polane sosem z okropnych efektów specjalnych.
Wydawałoby się, że retelling nie rządzi się żadnymi jasno i przejrzyście ustalonymi regułami. Ot, weź bohatera jakiegoś mitu, wrzuć go w zupełnie inne uniwersum i zobacz, co z tego wyjdzie. Tylko że nie.
Bo jeśli zrobimy to bez opamiętania, to dostaniemy Przeklętą.
Jakość nie ilość, panie Miller
Jednym z twórców tego serialu jest Frank Miller, reżyser Sin City, więc wydawałoby się, że chłop wie, co robi. A tu nagle w pierwszych dwóch odcinkach dostajemy tak źle rozpisane postaci, tak okropnie zbudowany świat, że skóra cierpnie.
Cały koncept opiera się na wrzuceniu Hiszpańskiej Inkwizycji (której nikt się nie spodziewał) w czasy arturiańskie i przyklepanie tego magicznymi stworzeniami, na które owa poluje. Oczywiście to nie Inkwizycja per se, ale raczej wariacja na jej temat, co w sumie niewiele tu zmienia. W tle jest mityczny miecz pierwszych królów i czarodziej Merlin Wiecznie Pijany. Trochę złośliwe, ale jeśli liczyliście na jakieś oryginalne zabiegi, to mocno się rozczarujecie. Nimue, główna bohaterka, podejmuje absurdalną liczbę głupich decyzji, Merlin jest okropnie irytujący, zwłaszcza jeśli ktoś oglądał Wikingów i pamięta Flokiego. Gra go ten sam aktor i w sumie, jak zamknąć oczy, to dokładnie ta sama postać. Tylko bardziej. Wszystko w niej istnieje bardziej.
Poza tym twórcy uznali, że im więcej wrzucą bohaterów znanych z legend, tym lepiej. Więc mamy całą paradę, od Artura po Percivala, przez Zielonego Rycerza, na Lancelocie kończąc. I o, bory bukowe, nie każcie mi nawet wspominać o tym, kim jest ten ostatni, bo to najbardziej żenujący twist fabularny od czasu backstory Christiana Greya. Poważnie.
>> Polecamy: Och, Arturze. „Trylogia arturiańska” – recenzja serii <<
W ogóle z jakiegoś powodu, postaci stworzone są według schematu — im dalej od oryginału, tym lepiej. Nie jestem absolutnie przeciwnikiem takich zabiegów, ba! będę jedną z pierwszych krzyczących go for it!, ale tylko jeśli ma to jakikolwiek sens dla fabuły. Bo gdy robi się taką rewolucję, powinna ona nieść za sobą jakieś konsekwencje. A ich tu nie ma, żadnych. Więc Artur jest członkiem bandy złodziei i rzezimieszków, Morganą okazuje się siostra zakonna, Lancelot to okropny i mściwy złol nad złole, a Uther Pendragon na zmianę krzyczy i bywa mdłą marudą. A, i ginie Boris, który zresztą pokazany został jako obrzydliwy przywódca gangu, więc nie wiem, jak trafi do Okrągłego Stołu. I wiecie co mnie najbardziej zdenerwowało? Nie ma Minerwy. Jest cała plejada różnych postaci, ale nie ona.
Umęczyłam się tym okropnie. A nie opowiedziałam wam nawet połowy niefajności z tego serialu.
Dlaczego to nie działa
Trudno się dziwić właściwie, że coś takiego jak Przeklęta nie działa, jeśli aktorka grająca główną postać z odcinka na odcinek wygląda na tak samo zmęczoną jak ja, próbując ten bajzel zrozumieć. Z jednej strony dostajemy super-ważne-przemówienia-o-wolności, prawie jak z Bravehearta, z drugiej wszystkie sceny, w których pojawia Pym czy Pendragon są totalnie nieadekwatne do tego. Zupełnie jakby jakieś mądre głowy Netflixa, w trakcie oglądania pierwszej wersji uznały, że to wszystko jest takie poważne i trzeba dokrętki na bardziej śmiesznie, bo przecież nikt nie zrozumie i oglądającym będzie smutno.
Nie wiem czy tak się wydarzyło, nie posiadam takiej wiedzy, ale serial ma okrutny problem z timingiem i gatunkiem, którym właściwie chce być. Pomijam przejścia pomiędzy scenami, bo to jest chyba w ogóle temat na osobny tekst.
Postać Pym, najlepszej przyjaciółki Nimue, istnieje tylko po to, żeby było śmieszniej. Gdyby wyciąć ją z serialu, nic by się nie zmieniło. Uthera też można wyrzucić bez żadnych skrupułów. Oni guzik nie wnoszą, są tylko po to, żeby od czasu do czasu widz uśmiechnął się pod nosem. Niestety, trudno się śmiać, gdy równowaga jest tak bardzo zachwiana, a te sceny pojawiają się w najmniej pasujących do całości momentach. I o ile aktorsko nie mogę nic zarzucić, odtwórcy robią, co się da ze scenariuszem, który dostali, to sama forma i montaż krzyczą o pomstę do nieba.
O pomstę krzyczy też choreografia walk. I CGI. I kostiumy. Zeus Marian, dlaczego te stroje wyglądają jakby je ktoś wymyślał po dawce LSD? Niby to świat fantastyczny, więc wolnoć, Tomku, w swoim domku, ale jednak Miller próbuje nam to upchnąć jako X wiek, przy czym kostiumy to XXI wiek, a właściwie chory sen kogoś, kto przez chwilę czytał książkę do historii. No tak z dziesięć minut i akurat było zdjęcie z festynu. I stwierdził, że tak – to jest dobry pomysł, Marian, dawaj mnie tu skórzany gorset.
W retellingu wybaczam wiele. Jeśli to się trzyma kupy, to biorę i nie pytam, co dalej. Ale kiedy ktoś zakłada, że opowie daną historię w nowy sposób, robi rewolucję w całości, a wszystko to się totalnie do siebie nie klei, to ja dziękuję bardzo, obejrzę sobie Króla Artura z Keirą Knightley, bo o taki retelling nic nie robiłam. Który, choć nie jest bardzo dobry, nie rozchodzi się w szwach.