Dzisiaj nakładek wydawnictwa Papierowy Księżyc ukazała się nader interesująca powieść. Córka Lasu Juliet Marillier to historia, która może was porwać. Prezentujemy jej fragment, by przekonać was do sięgnięcia po pozycję.
Popbookownik objął pozycję swoim patronatem.
Zła kobieta, klątwa i miłość, która musi przezwyciężyć wszelkie przeciwności losu.
Osadzona u schyłku starożytnej Irlandii, gdzie mity były prawem, a magia mocą natury, jest to historia Sorschy, siódmej córki siódmego syna, posępnego Lorda Columa i jej sześciu kochanych braci.
Lord Colum z Siedmiorzecza został pobłogosławiony sześcioma synami: Liamem, naturalnym przywódcą; Diarmidem, którego pasją są przygody; bliźniakami Cormackiem i Connorem, każdym z innym powołaniem; zbuntowanym Finbarem, znacznie dojrzalszym niżby wskazywał na to wiek, a wszystko to przez jego dar oraz młodym, współczującym Padriackiem.
Lecz to Sorscha, jego siódme dziecko, a zarazem jedyna córka, zostaje skazana na samotną obronę swojej rodziny i ziem. Wszystko to dlatego, że jej ojciec został oczarowany, a na jej braci rzucono zaklęcie, które tylko Sorscha może złamać.
By ocalić życie swoich braci, Sorscha opuszcza jedyne bezpieczne miejsce, jakie do tej pory znała i wyrusza w podróż pełną bólu, straty i przerażenia.
Gdy zostaje porwana przez siły wroga i zabrana na nieznane ziemie, wydaje się, że nie będzie miała szansy na złamanie klątwy, która piętnuje wszystko, co kocha. Jednak magia nie zna granic, a Sorscha będzie musiała wybrać między życiem, które do tej pory znała a miłością, która zdarza się raz na milion.
Córka Lasu jest początkiem cyklu Siedmiorzecze, niepodobnego do żadnego innego: zawiera w sobie mieszankę historii i fantastyki, mitu i magii, legendy i miłości. Podobnie jak Mgły Avalonu autorstwa Marion Zimmer Bradley oraz Clan Of The Cave Bear Jean Auel, jest to pierwszorzędne historyczne fantasy, kuszące swym urokiem, zdolne zachęcić do lektury czytelników fikcji historycznej autorów takich jak: Mary Stewart, Mary Renault czy Anya Seton.
Rozdział 1
Córka Lasu
Troje dzieci leżących na skałach nad brzegiem wody. Mała, ciemnowłosa dziewczynka. Dwaj nieco starsi chłopcy. Ten obraz tkwi w mojej pamięci niczym kruchy owad zastygły w bursztynie. Ja i moi bracia. Pamiętam, jak woda marszczyła się, gdy przesuwałam palcami po jej błyszczącej powierzchni.
– Nie wychylaj się tak mocno, Sorcho – przestrzegł mnie Padriac. – Bo jeszcze wpadniesz.
Był ode mnie starszy zaledwie o rok i jak mógł, wykorzystywał tę odrobinę autorytetu, którą dzięki temu zyskiwał. Można było to zrozumieć, jak sądzę: w końcu braci było sześciu, a wszyscy pozostali starsi od niego. Zignorowałam go, sięgając w tajemniczą głębię.
– Mogłaby wpaść, prawda, Finbarze?
Zapadła cisza. Kiedy się przedłużała, oboje spojrzeliśmy na Finbara, który leżał na plecach, wyciągnięty na nagrzanej skale. Nie spał. W jego oczach odbijał się szary bezmiar jesiennego nieba. Dzika plątanina jego czarnych włosów rozpościerała się na głazie. W rękawie kurtki miał dziurę.
– Nadlatują łabędzie – powiedział w końcu. Usiadł powoli i oparł brodę na podciągniętych kolanach. – Przybędą jeszcze tej nocy.
Tuż za nim wiatr poruszył gałęziami dębów i wiązów, jesionów i bzów, strącając kaskadę liści: złotych, miedzianych i brązowych. Jezioro położone było pośród trzech porośniętych drzewami wzgórz, które osłaniały je niczym krawędzie ogromnego kielicha.
– Skąd możesz to wiedzieć? – zapytał Padriac. – Jak możesz być tego taki pewny? Mogą przylecieć jutro albo pojutrze. Zawsze jesteś taki pewny tego, co mówisz.
Nie pamiętam, czy Finbar mu odpowiedział, ale później tego dnia, gdy zapadał już zmrok, zabrał mnie z powrotem na brzeg jeziora. W półmroku nad wodą zobaczyliśmy, jak łabędzie wracają do domu. Ostatnie promienie słońca wyłowiły ruch bieli na tle ciemniejącego nieba. Chwilę później były już wystarczająco blisko, byśmy mogli dostrzec szyk, w jakim leciały, i porządek, w którym obniżały lot w miarę, jak bladło światło dnia. Trzepot skrzydeł, wibracje w powietrzu. W końcu opadły na powierzchnię wody, która rozbłysła srebrem i zafalowała, witając je. Dźwięk towarzyszący ich lądowaniu brzmiał jak moje imię, powtarzane znowu i znowu: Sorcha, Sorcha… Wsunęłam dłoń w dłoń Finbara. Staliśmy nieruchomo, aż zapadł zmrok, a potem bracia zabrali mnie do domu.
Jeśli ktoś tak jak ja ma się szczęście dorastać w takim miejscu, to posiada wiele miłych wspomnień. I kilka niezbyt miłych. Pewnej wiosny wybraliśmy się na poszukiwanie małych, zielonych żabek, które zwykle pojawiały się wraz z pierwszym ciepłym powiewem. Moi bracia i ja brodziliśmy po kolana w strumieniu, czyniąc wspólnie tyle hałasu, że wystraszylibyśmy każde żywe stworzenie. Było tam trzech z sześciu moich braci: Conor gwiżdżący jakąś starą melodię; Cormack, jego bliźniak, czający się za nim, by wrzucić mu za kołnierz garść glonów. Tarzali się na brzegu, siłując się i śmiejąc. I Finbar. Finbar stał cicho przy kamiennej sadzawce w górze strumienia. Nie odwracał kamieni w poszukiwaniu żab, nie musiał: czekał i oczarowywał je samym swoim milczeniem, zachęcając je do wyjścia. Niosłam pęk polnych kwiatów: fiołków, wiązówek i tych małych, różowych, które nazywaliśmy łąkową rzeżuchą. W dole, tuż przy wodzie, zobaczyłam kolejną roślinkę, o delikatnych, bladozielonych kwiatach w kształcie gwiazdy i szarych, pierzastych liściach. Podeszłam bliżej i wyciągnęłam rękę, by zerwać jeden z nich.
– Sorcho! Nie dotykaj tego! – krzyknął Finbar.
Spojrzałam w górę, zaskoczona. Finbar nigdy mi nie rozkazywał. Spodziewałabym się tego raczej po Liamie, najstarszym z braci, albo po Diarmidzie, drugim w kolejności. Finbar porzucił żaby i popędził w moim kierunku. Ale czemu miałabym go słuchać?
– Sorcho, nie… – Usłyszałam jego słowa, a moje drobne palce zaciskały się już na jednej z łodyg, które wydawały się takie delikatne.
Ból w dłoni był niczym ogień; czyste, rozpalone do białości cierpienie, które wykręciło mi twarz i kazało wyć, kiedy potykałam się na ścieżce, depcząc upuszczone kwiaty. Finbar zatrzymał mnie niezbyt delikatnie, kładąc mi ręce na ramionach i powstrzymując przed dalszą, szaleńczą ucieczką.
– Gwiazdnica – stwierdził, uważnie oglądając moją dłoń, która puchła, przybierając niepokojąco czerwony kolor.
Moje zawodzenie sprowadziło już na miejsce bliźniaków. Cormack, jako ten najsilniejszy, przytrzymywał mnie, gdy wrzeszczałam i wiłam się z bólu. Conor oderwał pas materiału ze swojej ubrudzonej koszuli. Finbar znalazł dwie gałązki o ostrych końcach i zaczął wyciągać drobne igiełki kolców gwiazdnicy, które utkwiły w mojej miękkiej skórze; delikatnie, jedną po drugiej. Pamiętam nacisk dłoni Cormacka na moich ramionach, gdy łapałam powietrze pomiędzy spazmami, i nadal słyszę cichy głos Conora, który uspokajał mnie, podczas gdy Finbar długimi, zwinnymi palcami kontynuował swoją misję.
– …jej imię brzmiało Deirdre, Pani Lasu, ale nikt nigdy jej nie widywał. Jedynie późną nocą, jeśli wyruszyło się ścieżką pod brzozami, można było kątem oka zauważyć wysoką postać w pelerynie koloru nieba o północy, z długimi, czarnymi, nieokiełznanymi włosami, które falowały za nią. Na jej głowie lśniła mała korona z gwiazd…
Kiedy skończyli, owinęli mi dłoń prowizorycznym bandażem z koszuli Conora, włożywszy pod niego uprzednio zgniecione płatki nagietka. Rano było już lepiej. O tym, jak głupio postąpiłam, nigdy nie powiedzieli ani słowa moim najstarszym braciom.
Od tego dnia wiedziałam, czym jest gwiazdnica; zaczęłam też poznawać inne rośliny, które mogły ranić lub leczyć. Dziecko, które dorasta półdziko w środku lasu, poznaje kryjące się w nim sekrety niejako przez sam zdrowy rozsądek. Pieczarki i muchomory. Pnącza, mchy i porosty. Liście, kwiaty, korzenie i kora. W sięgającym nieskończenie daleko lesie wielkie dęby, mocne jesiony i delikatne brzozy kryły miriady roślin. Nauczyłam się, gdzie ich szukać, kiedy je ścinać i jak wykorzystywać je w balsamach, maściach i naparach. Ale to mnie nie satysfakcjonowało. Rozmawiałam ze starymi kobietami w ich chatach tak długo, aż miały mnie dość, i studiowałam wszelkie manuskrypty, jakie zdołałam znaleźć, a także sama eksperymentowałam z nowymi rzeczami. Zawsze było coś nowego do nauczenia, a pracy nie brakowało.
Kiedy zaczęła się ta historia? Gdy mój ojciec poznał matkę i oddał jej serce, żeniąc się z miłości? Czy wtedy, kiedy się urodziłam? Miałam być siódmym synem siódmego syna, ale bogini spłatała nam figla i urodziłam się dziewczynką. A moja matka umarła zaraz po tym, jak wydała mnie na świat.
Nie można powiedzieć, że ojciec poddał się żałobie. Był na to zbyt silny. Ale kiedy ją stracił, zgasło w nim jakieś światełko. Liczyły się tylko narady, rozgrywki o władzę, rozmowy za zamkniętymi drzwiami. Tylko to dostrzegał i tylko to go obchodziło. Więc moi bracia dorastali, biegając dziko po lesie wokół twierdzy Siedmiorzecza. Może i nie byłam siódmym synem ze starych opowieści, tym z magicznymi zdolnościami i przychylnością czarownego ludu, ale i tak biegałam wraz z braćmi, a oni kochali mnie i opiekowali się mną tak, jak tylko mogła to robić gromada chłopców.
Nasz dom wziął swoją nazwę od siedmiu strumieni spływających w dół górskich stoków do wielkiego, otoczonego drzewami jeziora. Było to odosobnione, ciche i dziwne miejsce, dobrze strzeżone przez poruszających się bezszelestnie ludzi w szarych strojach, przemykających pośród drzew i dbających o to, by zawsze mieć ostrą broń. Mój ojciec nie ryzykował. Był to Lord Colum z Siedmiorzecza, a jego túath, plemię, było najlepiej chronione i najbardziej tajemnicze ze wszystkich po tej stronie Tary. Wszyscy go szanowali. Wielu się go bało. Poza lasem nigdzie nie było naprawdę bezpiecznie. Wodzowie walczyli z wodzami, królowie z królami. I byli jeszcze najeźdźcy zza wody. Plądrowano chrześcijańskie domy nauki i kontemplacji, a ich niewadzących nikomu mieszkańców zabijano lub przepędzano. Czasami sami święci bracia byli tak zdesperowani, że chwytali za broń. Stara wiara zeszła do podziemia. Ludzie Północy zajmowali nasze brzegi, a pod Dublinem rozbili morski obóz, by tam przezimować, więc żadna pora roku nie była już bezpieczna. Nawet ja widziałam efekty ich działań – ruiny w Killevy, gdzie najeźdźcy zabili święte siostry i zniszczyli ich sanktuarium. Byłam tam tylko raz, ale pamiętam, że nad tym miejscem unosił się cień. Gdy przechodziło się pomiędzy gruzami, wciąż można było usłyszeć echo ich krzyków.
Mój ojciec był jednak inny. Władza Lorda Columa była absolutna. Pośród wzgórz pokrytych starożytnym lasem jego granice były tak bezpieczne, jak było to możliwe w tych niespokojnych czasach. Dla tych, którzy go nie szanowali lub nie rozumieli, las stanowił barierę nie do przebycia. Człowiek, a nawet cały oddział, który nie znał drogi, mógł całkowicie się tam zagubić, paść ofiarą nagłych mgieł, rozgałęziających się zwodniczych szlaków, a także innych, starszych rzeczy; rzeczy, których ani Wikingowie, ani Brytowie nie mieli szans zrozumieć. Las nas chronił. Nasze ziemie wolne były od obcych, czy to najeźdźców zza morza, czy też sąsiadów, którzy mogliby pokusić się o kilka akrów pastwiska albo o nasze bydło. Bali się Siedmiorzecza i omijali je szerokim łukiem.
Ale ojciec miał mało czasu, by rozmawiać o Wikingach i Piktach, bo prowadziliśmy własną wojnę. Walczyliśmy z Brytami – konkretnie z jedną rodziną Brytów, pochodzącą z Northwoods. Spór sięgał dawnych czasów i nie przejmowałam się nim zbytnio; w końcu byłam tylko małą dziewczynką i miałam lepsze rzeczy do roboty. Poza tym nigdy jeszcze nie widziałam ani Bryta, ani Wikinga, ani Pikta. Byli dla mnie nie bardziej prawdziwi niż stworzenia z dawnych opowieści, takie jak smoki czy olbrzymy.
Ojca przez większość czasu nie było, bo zawierał sojusze z sąsiadami, sprawdzał posterunki i wieże strażnicze oraz rekrutował ludzi. Lubiłam te chwile, bo mogliśmy spędzać czas, jak tylko zapragnęliśmy: poznawaliśmy las, wspinaliśmy się na wysokie dęby, urządzaliśmy wyprawy nad jezioro; jeśli tylko chcieliśmy, nie spaliśmy całymi nocami. Nauczyłam się, jak znajdować jagody, orzechy laskowe i dzikie jabłka. Nauczyłam się rozpalać ogień, nawet z mokrego drewna, by upiec w węglach kabaczka lub cebulę. Potrafiłam zbudować schronienie z paproci i utrzymywać tratwę na obranym kursie.
Kochałam spędzać czas na zewnątrz i czuć dotyk wiatru na twarzy. Nadal uczyłam się sztuki uzdrawiania, bo serce podpowiadało mi, że właśnie na tym polegać będzie moja prawdziwa praca. Wszyscy potrafiliśmy czytać, ale to Conor był w tym najbieglejszy. Na najwyższym piętrze kamiennej twierdzy, w której mieszkaliśmy, przechowywano stare zwoje i manuskrypty. Pochłaniałam je, głodna wiedzy; nie było w tym dla mnie nic dziwnego, bo to był jedyny świat, jaki znałam. Nie wiedziałam, że inne dwunastolatki uczyły się haftowania, splatania sobie nawzajem włosów w misterne fryzury, a także tańca i śpiewu. Nie rozumiałam, że niewielu ludzi potrafiło czytać, a książki i zwoje wypełniające nasz cichy pokój na piętrze stanowiły bezcenny skarb w tych niespokojnych czasach zniszczeń i grabieży. Ukryty w bezpiecznym gnieździe wśród strzegących go drzew, schowany przed światem przez siły starsze niż sam czas, nasz dom był naprawdę niezwykłym miejscem.
Kiedy ojciec przebywał w domu, rzeczy miały się nieco inaczej. Nie żeby szczególnie się nami interesował. Jego wizyty były krótkie, wypełniały je posiedzenia rady i ważne spotkania. Ojciec obserwował też, jak chłopcy ćwiczą walkę na miecze lub kije i jak w pełnym galopie rzucają z końskiego grzbietu toporem. Nigdy nie dało się stwierdzić, co sobie myślał, bo jego oczy niczego nie zdradzały. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o surowym wyglądzie i wszystko w nim podkreślało jego umiłowanie dyscypliny. Ubierał się z prostotą, a jednak coś w nim natychmiast mówiło, że jest przywódcą. Brązowe włosy związywał z tyłu. Dokądkolwiek szedł, od wielkiej sali po dziedziniec, od komnat sypialnych do stajni, zawsze towarzyszyły mu jego dwa wielkie wilczarze. Były jedyną rzeczą, którą sprawił sobie dla przyjemności, ale nawet one miały swoje zadanie.
Za każdym razem, gdy ojciec przybywał do domu, witał się z nami i sprawdzał nasze postępy, jakbyśmy byli zbożem, które może kiedyś będzie gotowe do zebrania. Nie cierpieliśmy tych rodzinnych rytuałów, choć dla chłopców stały się one łatwiejsze, gdy wkroczyli w wiek męski, a ojciec zaczął uważać ich za użytecznych. Wzywano nas wtedy do wielkiej sali, a wcześniej pospiesznie doprowadzano do porządku; zadanie to spoczywało na tym służącym, który akurat miał nieszczęście się nami zajmować. Ojciec siadał na swoim wielkim, dębowym tronie, zrelaksowany, lecz uważny. Jego ludzie stawali wokół z szacunkiem, a psy kładły się u jego stóp.
Po kolei wywoływał chłopców, witając ich dosyć serdecznie. Zaczynał od najstarszego, Liama, a potem wzywał coraz młodszych. Każdego z nich krótko przepytywał z postępów i zajęć, którym poświęcali się od ostatniej rozmowy. Czasem rozmowy te trwały dość długo – w końcu było ich aż sześciu, a do tego byłam jeszcze ja. Nie znałam żadnego innego przejawu rodzicielskiej troski, więc uważałam te spotkania za naturalny stan rzeczy. Jeśli moi bracia pamiętali inne czasy, to nigdy o nich nie wspominali.
Chłopcy dorastali szybko. Zanim Liam skończył dwanaście lat, odbierał już intensywny trening w sztuce wojny. Coraz mniej czasu spędzał z nami w naszym radosnym, niezdyscyplinowanym świecie. Niedługo później talent Diarmida w posługiwaniu się włócznią zapewnił mu miejsce u boku brata i obaj zaczęli wyjeżdżać wraz z wojownikami ojca. Cormack wprost nie mógł doczekać się dnia, kiedy stanie się wystarczająco dorosły, by naprawdę dołączyć do wyprawy wojennej. Nauki, które wszyscy chłopcy pobierali pod okiem ojcowskiego mistrza broni, nie wystarczały, by zaspokoić jego potrzebę wykazania się. Padriac, najmłodszy z chłopców, miał dobrą rękę do zwierząt i naprawiania różnych rzeczy. On także nauczył się jeździć konno i dzierżyć miecz, ale częściej można było go spotkać w stodole, gdzie pomagał cielącej się krowie albo opatrywał rany byka dźgniętego rogami przez rywala.
Pozostali z nas byli inni. Conor i Cormack byli bliźniakami, ale nie mogliby bardziej różnić się temperamentem. Conor zawsze kochał się uczyć, a kiedy był jeszcze całkiem mały, zawarł umowę z chrześcijańskim pustelnikiem, który mieszkał na zboczu wzgórza na południowym brzegu jeziora. Conor zanosił ojcu Brienowi świeże ryby, zioła z ogrodu i jeden czy dwa bochenki chleba wyżebranego z kuchni, a w zamian pobierał lekcje czytania. Bardzo dobrze pamiętam tamte czasy. Conor przesiadywał na ławce obok pustelnika, pogrążony w rozmowie na temat niuansów języka czy filozofii, a Finbar i ja siedzieliśmy w kącie na klepisku, ze skrzyżowanymi nogami, cicho jak myszy pod miotłą. Cała nasza trójka chłonęła wiedzę niczym gąbka; żyjąc w odizolowaniu myśleliśmy, że to całkiem normalne. Uczyliśmy się na przykład języka Brytów: twardej, urywanej i pozbawionej melodii mowy. Przy okazji poznawania języka wrogów słuchaliśmy także ich historii.
Kiedyś byli ludźmi takimi jak my, gwałtownymi i dumnymi, z bogactwem pieśni i opowieści. Jednak ich ziemie były otwarte i narażone na ataki, przez co przejmowano je raz za razem, aż ich krew zmieszała się z krwią Rzymian i Saksonów. A kiedy wreszcie nastało tam coś na kształt pokoju, starego ludu tych ziem już nie było, a jego miejsce zajęli nowi ludzie, którzy przypłynęli zza wody. Tak opowiedział nam o tym święty ojciec.
Każdy potrafił opowiedzieć jakąś historię o Brytach. Można ich było rozpoznać po jasnych włosach i wysokiej sylwetce, a także po braku jakichkolwiek dobrych obyczajów. Zaczęli nasz spór, kradnąc coś tak nietykalnego, tak świętego dla naszego ludu, że ich zbrodnię porównywano do wyrwania nam serca. To był powód naszej wojny. Wielka Wyspa, Mała Wyspa i Igła. Miejsca wielkiej tajemnicy. Miejsca ogromnego sekretu. Serce naszej starej wiary. Żaden Bryt nigdy nie powinien postawić tam stopy. Porządek nie powróci, póki ich stamtąd nie wypędzimy. Wszyscy tak mówili.