Fragment książki „Strażnik ognia”

0
Już od dziś w sprzedaży nowa powieść z cyklu „Rick Riordan Przedstawia”. Powracamy do świata mitologii Majów i Zane’a. Co tym razem spotka bohatera? O tym przekonacie się, sięgając po Strażnika ognia J. C. Cervantes.

Fragment książki „Strażnik ognia”Poniżej mamy dla was fragment książki. Miłej lektury!

Nowe życie Zane’a Obispo na pięknej, ustronnej wyspie tropikalnej, wśród rodziny i przyjaciół, wydaje się sielanką. Chłopaka frustruje jednak to, że nie potrafi kontrolować niedawno uzyskanych mocy związanych z ogniem (odziedziczył je po ojcu, majańskim bogu Hurakanie, który przebywa teraz w więziennej celi). W dodatku między nim a jego psem zapanował bolesny dystans, odkąd Rosie stała się ogarem piekielnym. Zane nie ma też pojęcia, jak sobie poradzić z uczuciem, które żywi do zmiennokształtnej Brooks.

Chłopak odkłada jednak na bok te zmartwienia, aby skupić się na uratowaniu Hurakana. Nie jest to łatwe, bo w rzeczywistości wyspa to więzienie, z którego nie można uciec. Co gorsza, pisząc książkę o swoich niezbyt miłych przygodach z majańskimi bogami, Zane nieświadomie naraził na niebezpieczeństwo inne dzieci półboskiego pochodzenia. Jeśli nie zdąży ich odnaleźć przed bogami, zostaną schwytane i zabite. Ścigając się z czasem, Zane staje przed niemożliwym wyborem: uratować bogurodzonych czy swojego ojca, który jest w większym niebezpieczeństwie, niż się zdawało. Chłopak pragnie za wszelką cenę ocalić ich wszystkich. Czy uda mu się wykonać w sekrecie przed bogami te dwa niemożliwe zadania, czy też zostanie na zawsze mieszkańcem zaświatów?

Fragment książki

1

Zabijanie wrogów podczas Wielkiego Postu to zapewne grzech śmiertelny.

Ale jaki miałem wybór? Nie wyznaczyłem tego terminu umyślnie. Może uśmiechnie się do mnie szczęście i uratowanie mojego taty nie będzie się wiązać z żadnymi spotkaniami z siłami zła i ciemności. Ani z rozlewem krwi. Choć znając majańskich bogów… nie było na to zbyt wielkich szans.

– Wiosłuj mocniej! – wrzasnąłem.

Brooks siedziała z przodu dwuosobowego kajaka. Bombardowani przez ulewę wiosłowaliśmy przez las mangrowy na samotnej wyspie u wybrzeży Meksyku, na której Ixtab, królowa podziemi, kilka miesięcy temu ukryła mnie i moich bliskich. Chciała ochronić nas w ten sposób przed majańskimi bogami, którzy sądzili, że nie żyję – i na ten los zresztą według nich zasługiwałem, jako dziecko ludzkiej kobiety i boga. Na Holbox żyło się całkiem fajnie, chyba że ktoś musiał dokądś szybko dotrzeć, tak jak my.

Przez gęstwinę mangrowców biegł kręty kanał, który upodobały sobie krokodyle i węże. Szczerze mówiąc, nie przepadałem za tym szlakiem kajakarskim, ale tylko tędy można było się dostać do zachodniej zatoczki.

Tam właśnie znajdował się nasz „punkt zrzutu”. Jazz, nasz przyjaciel olbrzym, ryzykował życie, dostarczając nam poufnych informacji. Musiał wysyłać je w tajemnicy, w staromodny (czyli niewiarygodnie powolny) sposób, żeby nie pozostawić żadnego śladu prowadzącego do siebie. Wiem, co myślicie: Dlaczego nie mógł wysłać SMS-a? Świetny pomysł, tyle że wyspę otaczała magia cieni Ixtab, chroniąca nas przed wścibskim wzrokiem, przez co rzeczy takie jak smartfony i Wi-Fi tu po prostu wariowały. Poza tym Jazz znajdował się pod stałym nadzorem bogów. Jedna podejrzana wiadomość i olbrzym dostałby bilet w jedną stronę do Xibalby. Naprawdę – współczułem mu.

Datę i godzinę zrzutu przekazał nam Stary Pedro, który zwykle spędzał dni albo na malowaniu muralu na ścianie jakiegoś budynku, albo na siedzeniu w cieniu z butelką cerveza[1]. A kiedy nie robił ani jednego, ani drugiego, zajmował się najwyraźniej pośrednictwem w dostarczaniu tego typu wiadomości.

– A moglibyśmy po prostu tam polecieć! – zawołałem, próbując uzmysłowić Brooks bezsens tego wszystkiego.

– Wiesz, że nie latam w deszczu! – odkrzyknęła.

Jasne. Ale za to możemy pływać w deszczu kajakiem! Nie rozumiałem tego jej uprzedzenia do wody. Jako zmiennokształtna była o wiele silniejsza, a do tego zmieniała się w jastrzębia, i to w naprawdę wielkiego jastrzębia. Szkoda, że ja nadal nie umiałem tak panować nad swoimi mocami, bo oboje musieliśmy być w idealnej formie, jeśli ta cała szalona wyprawa miała nam się udać.

– Mamy tylko dwie minuty! – zawołałem zdławionym z obawy głosem. – Nie damy rady!

I pewnie już nigdy więcej nie będziemy mieć takiej szansy. Pedro na swój zrzędliwy sposób dał nam to jasno do zrozumienia: „Jeśli przegapicie zrzut, nie przychodźcie do mnie się mazać”.

Mieliśmy zdobyć ostatni element układanki – dokładną informację o miejscu, gdzie był więziony mój tata. Podobno bogowie podwyższyli poziom zabezpieczeń i co miesiąc lub dwa przenosili go gdzie indziej. Niedługo miał zostać ponownie przeniesiony i musiałem go stamtąd wydostać, zanim ślad po nim przepadnie.

Szkoda, że Fuego[2] nie mógł się zaopatrzyć w skrzydła. Tak nazwałem moją zabójczą lasko-włócznię, bo była szybka jak ogień. W Starym Świecie Krzesicielka wykuła ją błyskawicą, związała ze starą magią i nasyciła krwią mojego taty. W rezultacie lasko-włócznia była niezniszczalna i zawsze trafiała do celu. Pomagała mi także chodzić bez mojego zwykłego utykania (mam jedną nogę krótszą). Zwykle korzystałem z tej funkcji tylko wtedy, gdy uciekałem przed jakimś demonem lub podobnym stworem. Kulawa noga nie przeszkadzała mi tak jak kiedyś – stanowiła część tego, kim jestem.

Kiedy Fuego nie znajdował się w trybie laski lub włóczni, wyglądał jak nóż do otwierania listów (to był pomysł Ixtab; ale dlaczego nie mógł się zmieniać w coś fajnego, jak na przykład sztylet?) – nosiłem go w skarpetce. Dzięki temu łatwiej mi było, gdy musiałem używać obu rąk. Jak teraz.

Brooks posłała mi przez ramię mordercze spojrzenie.

– Nigdy mi się za to nie wypłacisz, Obispo.

Powietrze zamigotało na niebiesko, potem na zielono i Brooks w jednej chwili zmieniła się w ogromnego jastrzębia. Zatoczyła w górze krąg, wydając z siebie głośny krzyk (co przetłumaczyłem sobie jako: „Naprawdę cię teraz nienawidzę”), i opadła na tyle nisko, że mogłem dosięgnąć jednego z potężnych szponów.

Okej, czyli dzisiaj na barana nie pojeździmy. Zawahałem się, aż znów rzuciła mi to swoje mordercze spojrzenie: „No, zdecyduj się wreszcie”. Stęknąwszy, złapałem oburącz jej śliski pazur i Brooks poderwała się do lotu. Musiałem wyglądać kretyńsko, zwisając pod nią jak kawałek rozmokniętego sera.

No trudno.

Brooks walczyła z wiejącym jej w dziób nieprzyjaznym wiatrem. Chłostały nas strugi deszczu, niebo pociemniało. Kiedy już będzie po wszystkim, ona naprawdę mnie zabije. Ale kto mógł przewidzieć tę głupią burzę? Jestem Posłańcem, a nie Prorokiem Burzy…

Uda ci się – powiedziałem do niej telepatycznie, starając się brzmieć tak pogodnie i pomocnie, jak tylko zdołałem w tych okolicznościach. Uwaga do bogurodzonych: radosny optymizm potrafi ocalić niejeden tyłek, jeśli się nim właściwie posłużyć. Poza tym w okolicy czatowało kilka krokodyli, które wyglądały na głodne, a ja nie chciałem dawać Brooks powodu do wypuszczenia mnie prosto w ich rozwarte szeroko pyski. Spójrzmy prawdzie w oczy – temperament to ona ma. Może burza spowolni też dostawę wiadomości.

Przestań gadać. Rozpraszasz mnie.

Minutę później Brooks wylądowała gwałtownie na brzegu zatoczki, rzucając mnie na ziemię jak stary melon. Poturlałem się po ubitym białym piasku, omijając o kilka centymetrów ostro zakończony kawał drewna.

Brooks powróciła do ludzkiej postaci. Burza właśnie przesunęła się dalej i niebo zapadło w szarawy spokój. Strzepałem piasek z rąk.

– Ha! Udało nam się! Świetny lot… ale… eee… – ściszyłem głos – niezbyt świetne lądowanie.

– To było znakomite lądowanie. Żyjesz, prawda? – Brooks wykręciła nad ramieniem brązowe włosy z wody. W ciągu ostatnich kilku miesięcy rozjaśniły się trochę – w końcu tyle czasu spędzaliśmy na playa[3]… – Ciekawe, czybyś sobie lepiej poradził.

Pewnie powinienem teraz wyznać tę nieprzyjemną prawdę, bo musicie to wiedzieć na wypadek, gdyby wam też się to przydarzyło. Kiedy mój ojciec, Hurakan, mnie uznał i kiedy pokonałem boga śmierci dzięki moim niesamowitym ogniowym mocom, coś mi się stało. Nie potrafiłem już kontrolować swojej mocy tak samo, jak tamtego dnia. Mogłem teraz tylko wytwarzać ogniste kule wielkości cytryny, które gasły szybciej, niż oranżada w proszku rozpuszcza się na języku. Jak widać, nikt nie staje się automatycznie niesamowity przez to, że jakiś bóg uzna go publicznie za swoje dziecko.

– Przesyłka się spóźnia. – Brooks tupnęła nogą i rozejrzała się dookoła. – Pedro mówił chyba, że to będzie dokładnie o szóstej trzydzieści dwie?

– A to co? – Pokazałem na niebo. Z gęstej chmury wyłoniło się coś wielkiego, upierzonego i czerwonego. – Może to ten kurier z przesyłką?

Ptak (jeśli można go tak nazwać) miał malutkie skrzydełka, jak kurczak, długie chude łapy, płaską głowę i dziób, który wyglądał raczej jak tłuczek do mięsa. Gdybym stwierdził, że jest brzydki, byłoby to ogromnym niedopowiedzeniem. Ciekawe, jak biedne ptaszysko zostało wmanewrowane w tę robotę.

Brooks zmrużyła oczy.

– Czy on trzyma w szponach kokos?

Ptak zbliżył się do plaży, a potem nagle zatrzymał się w powietrzu i zadygotał. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Nad plażą unosiła się właśnie chmura czarnej mgły, powoli przybierając formę mojego piekielnego ogara, Rosie. Pewnie niektórych wytrącałoby z równowagi, że nagle ich pies robi się dwa razy większy od lwa, a w dodatku potrafi raptownie wyłonić się z nicości. Kiedy wiele lat temu na pustyni w Nowym Meksyku znalazłem Rosie, mieszańca boksera i dalmatyńczyka, ważyła może ze czternaście kilo – sama skóra i kości. A potem zeszła do świata podziemi i została „zmodyfikowana” przez Ixtab, i teraz jej pysk znajdował się na wysokości moich ramion – czyli wysoko, bo mam prawie metr osiemdziesiąt.

Nic dziwnego, że ptaszysko aż trzęsło się ze strachu. Rosie wpatrywała się w nieszczęśnika, jakby miała ochotę schrupać go na przystawkę przed obiadem. I pewnie tak było.

– Rosie, stój! – rozkazałem.

Nie zwracając na mnie uwagi, warknęła i popędziła w stronę oceanu. Naprawdę trzeba by ją wreszcie zabrać na szkolenie dla psów…

Ptak wytrzeszczył oczy.

– Piii! – zakwilił, zawracając szybko, i rzucił się do ucieczki.

– Ej, czekaj! – wrzasnąłem. – Kokos!

Z jakiegoś powodu Jazz lubił wysyłać wiadomości w jedzeniu. Poprzednio było to gnijące awokado z życzeniami wesołych świąt.

– Piii! Piii!

Ptak był ewidentnie zbyt przerażony, by wrócić.

Brooks westchnęła.

– Wygląda na to, że będziemy musieli sami wziąć sobie ten kokos.

Złapałem ją za ramiona od tyłu, a ona zmieniła się w jastrzębia. Sekundę później wznieśliśmy się w powietrze i popędziliśmy jak strzała w kierunku ptaka, który co chwilę popatrywał za siebie z malującym się w oczach czystym przerażeniem.

Rosie skakała przez fale, wyjąc i wystrzeliwując potoki ognia na sześć metrów w górę.

– STEK! – ryknąłem.

Ta komenda teoretycznie skłaniała ją, by przestała coś robić. Tiaa. Tym razem zachowywała się tak, jakby mnie w ogóle nie słyszała. Spryciara.

Polowanie leży w jej naturze – stwierdziła Brooks.

Ale czy mogłaby jednak n i e polować na ptaka dostawczego?

Chmury zgęstniały, zakrywając czerwień piór posłańca. Widziałem teraz już tylko jego ogon przecinający mrok.

Rosie dotrzymywała mu kroku.

– Ona ci nic nie zrobi! – wrzasnąłem do ptaka dokładnie w chwili, w której pies plunął potokiem ognia tak potężnym, że mógłby mu go pozazdrościć niejeden smok. – Poczekaj, niech no tylko wrócimy do domu! – pogroziłem Rosie.

Brooks jednak też była szybka i zaczynaliśmy doganiać kuriera. Dziesięć metrów.

Sześć.

Pięć.

A potem nagle coś się zmieniło. Zamrugałem, upewniając się, że dobrze widzę. Wysoko nad nami w szarym horyzoncie pojawiła się długa, postrzępiona szpara, zupełnie jak w Starym Świecie, kiedy myślałem, że zaraz rozerwie się niebo.

Kiedy zrozumiałem, że szpara naprawdę tam jest, było już za późno. Ptak prześliznął się przez nią i znikł.

Kokos runął do morza.

A Brooks uderzyła o niewidzialną ścianę.

[1] Cerveza (hiszp.) – piwo.

[2] Fuego (hiszp.) – ogień.

[3] Playa (hiszp.) – plaża.