W dekadzie remake’ów i rebootów raczej nikt nie ma wątpliwości co do tego, że pewne historie wracają jak bumerang – Zabójcza broń, MacGyver, Ryan, zaraz na ekrany trafią nowe Sabrina, Buffy czy Czarodziejki. A to oznacza, że swój renesans przeżywają filmy i seriale, które w pewnym sensie naznaczyły osoby dorastające w latach 80. i 90. Nie szukając zbyt daleko, najgłośniejszy powrót na ekrany małe i duże zaliczyły przecież Gwiezdne wojny. Zapewne obiły się wam o uszy te bardziej i mniej cywilizowane dyskusje dotyczące zwłaszcza tego ostatniego przypadku.
Całkiem niedawno sama uczestniczyłam w rozmowie na temat Ostatniego Jedi (2017, reżyseria R. Johnson), gdzie moi o wiele lepiej zorientowani w budowanym od lat 80. uniwersum interlokutorzy rozkładali dwa nowe filmy na części. Tym, co powracało w tej rozmowie, było jednak pytanie: ale właściwie po co? Po co wracać do istniejących światów, filmów, czy obrazowo rzecz ujmując – odgrzewać stare kotlety? Jeśli już producenci szukają inspiracji istniejącymi historiami, zamiast zbudować coś nowego od podstaw, czemu nie sięgną po jakieś starsze opowieści? Wiecie, popularne czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu? Dlaczego nie zaadoptują ich do naszych czasów (albo nie) i bach, mamy przepis na film.
Hajsy, panie, hajsy!
Odpowiedź na te pytania jest w zasadzie prosta: chodzi o pieniądze. Jak zawsze. Żeby móc wziąć tekst kultury, nienależący do domeny publicznej, i go zaadaptować, przepisać, zmienić, odedrzeć z pierwotnego kształtu albo nadać mu nowy – trzeba zapłacić. Między innymi dlatego takie autorki, jak J.K. Rowling, Veronica Roth czy Stephanie Meyer są bardzo dobrze sytuowanymi kobietami, nie wspominając już o innych pisarzach, których dzieła w lepszy czy gorszy sposób zostały przeniesione na ekrany. Jednak inwestowanie w produkcje niemające odpowiednio rozpoznawanej marki stanowi spore ryzyko finansowe – nie wiadomo, czy widzom spodoba się ta ka oferta, a co za tym idzie, czy nie poniosą klapy. Harry Potter, Zmierzch – tu nie było problemów, ale już w przypadku Niezgodnej Veroniki Roth sprawa nie okazała się taka korzystna, po box office’owej porażce Wiernej (2016, reżyseria R. Schwentke) zapadła decyzja, żeby ostatnia część serii zostanie zamieniona na obraz telewizyjny1.
W ogóle nie powinnam tutaj wspominać o Upadłych (2016, reżyseria S. Hicks), stworzonych na podstawie bestsellerowych powieści Lauren Kate, a którzy w Polsce nigdy nie weszli do kin (w sumie dobrze).
Studio ponosi więc koszty: muszą kupić prawa do ekranizacji, opłacić scenarzystów (czasem więcej niż jednego), zdjęcia, aktorów, promocje i tak dalej. W przypadku filmu lista wydatków zawsze jest długa. Jeśli w takim razie wybrany zostanie tekst z domeny publicznej (w polskim prawie „własność publiczna państwa”) – nikomu nie trzeba będzie za niego płacić, więc przy ewentualnej klapie, straty mogą okazać się nieco niższe. Są to bowiem takie dzieła, których nigdy nie objęto ochroną majątkową z tytułu prawa autorskiego, albo też prawa te do nich wygasły. To, jaki czas ustawodawca przeznaczył na ową ochronę, zależy od danego państwa. Na przykład w Unii Europejskiej trwa on siedemdziesiąt lat i jest liczony od ostatniego dnia roku kalendarzowego śmierci osoby posiadającej prawa majątkowe, w najprostszym przypadku – autora2.
Dzięki temu, między innymi, możemy czytać (i oglądać) oparte o dzieła Jane Austen kontyuacje, serial Śmierć w Pemberley (2013) oraz oparte o twórczość albo powieści pióra Emmy Tennant (Pemberley, Niedobrana para) czy zaskakujący mash-up Setha Grahame-Smitha Duma i uprzedzenie i zombie. Na dokładnie tej samej zasadzie doczekaliśmy się Alkaloidu Aleksandra Głowackiego, opartego na Lalce Bolesława Prusa.
Nie wspominając już o tym wszystkim, co współczesna kultura robi z baśniami. W 2016 roku nakładem wydawnictwa Rebis ukazała się antologia Michaela Cunninghama, Dziki łabędź i inne opowiadania, opowiadające je na nowo i uwspółcześniająca. Z kolei w 2017 nakładem MAG-a pojawił się Język cierni Leigh Bardugo, która przepisała znane bajki tak, aby mogły być opowiadanie w wykreowanym przez nią świecie Grisz. A komiksy? W 2012 roku pojawiła się na rynku dwutomowa manga Kei Ishiyamy Grimms Manga, od 2014 do 2015 wydawano Rewolucje według Ludwika Kaori Yuki, a od 2016 ukazuje się komiksowa seria Grimm Fairy Tales. Nie wspominając już o filmach (Hansel i Gretel: Łowcy czarownic, 2013, reżyseria T. Wirkola) czy serialach (Dawno, dawno temu). Mogłabym jeszcze długo wymieniać.
Co za długo, to niezdrowo
Ale co to ma wszystko do „ery rebootów”? Otóż Stany Zjednoczone same sobie zgotowały ten los – a w konsekwencji również nam, gdyż, nie ukrywajmy, to Hollywood w dużej mierze produkuje oglądane przez nas filmy oraz seriale. W 1998 roku zaczął obowiązywać Copyright Term Extension Act (Ustawa o przedłużeniu ochrony praw autorskich), uchwalony głównie dzięki wysiłkom pracowników Disneya i Sony, ale nie tylko ich. Dlatego, między innymi, znany jest również pod prześmiewczą nazwą Mickey Mouse Protection Act (Ustawa o ochronie Myszki Mickey). Zanim zaczął obowiązywać, dane dzieło kultury przechodziło na własność państwa pięćdziesiąt lat po śmierci autora albo siedemdziesiąt pięć, jeśli zostało stworzone przez pracownika dla jego pracodawcy (tzw. corporate authorship). Aktualnie amerykańska ochrona majątkowa obowiązuje przez całe życie twórcy i, podobnie jak w Unii Europejskiej, utrzymuje się przez siedemdziesiąt lat po jego śmierci. Zatem z naszego punktu widzenia w tym punkcie wielkiej rewolucji nie ma. Inaczej wygląda jednak sytuacja w kwestii dzieł tworzonych na zlecenie – jak w przypadku komiksów Marvela, DC oraz pozostałych wydawców. Tutaj termin ochrony po śmierci autora został przedłużony do stu dwudziestu lat od czasu stworzenia albo dziewięćdziesięciu pięciu od daty publikacji, obowiązuje ten czas, który nastanie pierwszy3.
Prosty przykład, komiks Thor: Gromowładna ukazał się w zeszytach w latach 2014-1015, a w wydaniu zbiorczym w 2016 roku, jeśli za punkt wyjścia weźmiemy datę powstania, czyli 2014, to komiks ten zgodnie z dzisiaj obowiązującym prawem zostanie udostępniony wszystkim chętnym do wykorzystania w roku 2134. A Myszka Miki stanie się częścią domeny publicznej w 2024 (powstała w 1928). Zapewne Amerykanów czekają kolejne zmiany w prawie autorskim, jeśli Disney się ponownie zaweźmie. Żeby tego jednak było mało, ustawa ta objęła również dzieła wydane przed pierwszym stycznia 1978 roku! Przedłużając ich majątkową ochronę z dwudziestu lat do dziewięćdziesięciu pięciu, licząc od daty publikacji, sprawia się, że nie staną się częścią domeny publicznej do roku 2073.
Nie wszystko się kręci wokół Disneya
Pierwszego stycznia obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Domeny Publicznej, ponieważ to wówczas dzieła przechodzą na własność obywateli danego państwa, ich odbiorców. Ustawa z 1998 roku zaowocowała tym, że od dwudziestu lat żaden z chronionych w USA tekstów kultury nie stał się częścią domeny publicznej. Z jednej więc strony Disney i pozostałe korporacje wciąż i wciąż czerpią zyski z dzieł, do których posiadają prawa. Jeśli zastanawialiście się, dlaczego powstają wersje aktorskie starych bajek, odpowiedź brzmi: mogą, ponieważ to ich własność i, korzystając z nostalgii, doskonale na tym zarabiają. Jednocześnie jednak – to jest ta druga strona – ograniczają własnych kreatywnych pracowników. Jeśli pomyślicie w tym momencie, że „no przecież ich chyba stać na kupienie praw autorskich”, to tak – macie racje. Tyle tylko, że współczesne Hollywood to wspaniała maszyna do zarabiania pieniędzy, więc mogąc wydać albo nie wydać, to wiecie, co wybiorą. Ale to jeszcze nic! Czego bowiem remake’ami są te filmy aktorskie? Ano animacji opartych na… baśniach. Tak, na dziełach nieobjętych ochroną majątkową.
Oh, the irony.
Nie powinniśmy oczywiście zapominać, że w grę nie wchodzą jedynie wielkie korporacje, które najwięcej zarabiają na tej ustawie – w końcu na świecie działa szereg mniejszych firm również tworzących kulturę i albo niemogących wyłożyć takich środków, albo robiących to kosztem innych wydatków. Niezależne produkcje, chociaż nieraz mniej efektowne czy widowiskowe, bywają o wiele ciekawsze niż głównonurtowe blockbustery. Również nie wypada nie wspomnieć o innych potencjalnych tekstach, które mogłyby powstać, bazując na już istniejących, ale ponieważ po pierwsze wymagałyby otrzymania zgody na wykorzystanie materiałów, a po drugie zapłacenia za nią, nigdy nie zaistnieją. Ewentualnie pozostaną w szarej strefie internetu. Ale to już jest trochę inna kwestia związana z przemianą tworzenia i korzystania z dzieł kultury wraz z wyłonieniem się i wdrożeniem w XVIII wieku idei prawa autorskiego.
Zostają kotlety
To, jaki wpływ na współczesne (amerykańskie) teksty kultury ma taki, a nie inny stan ochrony prawnej, najlepiej chyba widać w filmach oraz serialach, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, jak są skomplikowane od strony prawnoautorskiej. Wiele elementów podlega w nich ochronie: scenariusz, utwory muzyczne, ścieżka muzyczna (czasem dwie różne rzeczy), znaki towarowe (spróbujcie użyć gdzieś nazw własnych z Harry’ego Pottera, Warner Bros. uwielbia wysyłać prawnicze pisemka grożące pozwem sądowym). Materiał, z którego można zbudować historie, jest o wiele bardziej ograniczony niż się to nam wydaje, a oskarżenia o plagiat mogą czaić się za każdym rogiem. Pamiętacie, że podobne zarzuty wysnuto pod adresem Kształtu wody (2017, reżyseria G. del Toro)4 czy serii Piraci z Karaibów5?
Skoro więc amerykańscy twórcy mają coraz mniejsze pole do wykorzystania w swojej pracy, pozostaje im zwrócić się ku temu, do czego prawa posiadają. Stąd – rebooty i remake’i. Pytanie tylko, kiedy ten wąż zje własny ogon. A może już zaczął?